Zielony wzrost i przestawienie gospodarki UE na zeroemisyjne tory mają być receptą na nadchodzący kryzys gospodarczy i pomysłem na triumfalny powrót do globalnej ekstraklasy. Jednak unijne państwa są w stanie co najwyżej z pokerowymi twarzami słuchać żądań o nowe środki na transformację. Nie są natomiast absolutnie gotowe na otwarcie przed Polską portfeli
Już w czerwcu 2019 r., kiedy Polska przy pomocy Estonii, Węgier i Czech odrzuciła presję pozostałych państw UE na przyjęcie daty osiągnięcia neutralności klimatycznej, wiadomo było, że temat szybko powróci. Gupa oporu była mała i bardzo niestabilna. Temat powrócił na Radę Europejską 12 grudnia. Tym razem nastroje już wręcz buzowały pod presją zielonego Parlamentu Europejskiego i ambicji klimatyczno-energetycznych nowej Komisji Europejskiej. Dotatkowym czynnikiem ośmielającym był niespodziewany COP25 w Madrycie (przejęty od Chile praktycznie na miesiąc przed wydarzeniem). Europejska presja na zielony wzrost i przestawienie gospodarki na zeroemisyjne tory ma być receptą na nadchodzący kryzys gospodarczy i pomysłem na triumfalny powrót do globalnej ekstraklasy.
Czerwcowy falstart nie był niespodzianką dla klimatycznie ambitnych państw. Polska miała w Europie tylko kilka epizodów, podczas których zgadzała się na nowe rozwiązania. Zwykle staje okoniem. Z perspektywy czasu można co najwyżej dyplomatycznie powiedzieć, że efekty, jakie to przynosi, są „takie sobie”.
Ogrom nowych regulacji klimatycznych i tak przyjmujemy bowiem przez osmozę od całej fury legislacji płynącej z UE, która kształtuje, czy tego chcemy, czy nie, nasz koszyk paliwowy i wewnętrzne priorytety polityk gospodarczych. Czasem polska administracja zwyczajnie też przysypia. Tak było ostatnio z celami OZE i efektywności energetycznej na 2030 r., które między decyzją Rady Europejskiej w 2014, a uzgodnieniem w aktach prawnych zwiększyły się z 27 proc. odpowiednio do 32 proc. i 32,5 proc. Rada Europejska nie mrugnęła okiem, a odpowiednie narzędzia implementacyjne przeszły większością głosów.
Ostatnie tygodnie przed Radą 12 grudnia były w związku z tą tradycyjną postawą Polski nakierowane na rozbrojenie sytuacji. Po pierwsze, chodziło o to, żeby zredukować grupę oporu. Po drugie, uczynić przyjęcie daty osiągnięcia neutralności klimatycznej bardziej komfortowym dla Polski. Pierwsze zadanie wydawało się zdecydowanie łatwiejsze niż drugie. Państwa, które wspierały Polskę w czerwcu, mają zdecydowanie mniejsze problemy z polityką klimatyczną, a co najmniej jedno z nich wycofało się „grupy oporu” z czystego oportunizmu. Druga ścieżka była, jest i pozostanie arcytrudna, bo klimat i finansowanie zielonej transformacji coraz śmielej wciskają się w politykę spójności, a tu Polska jest ze względu na sukcesy w doganianiu europejskich kolegów w niewygodnej sytuacji. Trudno prosić o pomoc, kiedy wypada już powoli zacząć myśleć o pomaganiu innym, jeszcze słabszym.
Polska starała się trzymać grupę wsparcia razem, ale nie dojechała ona nawet w całości do spotkania Rady. Estonka Kadri Simson jest od 1 grudnia 2019 r. komisarz europejską ds. energii. Oddanie Estończykom tej ważnej teczki nie mogło skończyć się niczym innym, jak tylko deklaracją poparcia z ich strony dla celu neutralności klimatycznej. To, że Węgrzy jadą w grupie wsparcia Polski na gapę, wiadomo było od dawna. Najdłużej przy polskim premierze wytrwał Czech, ale ostatecznie i on wyskoczył z tonącego węglowego masowca.
Za sukces Polski można uznać, że tak długo do sekretariatu Rady Europejskiej trafiały skoordynowane poprawki do tekstu konkluzji zawierające m.in. uzgodnione oczekiwania finansowe. To jednak jedyny i skromny sukces, bo poprawki napotkały na żelbetonową ścianę oporu. Bardzo szybko okazało się, że państwa-płatnicy są w stanie co najwyżej z pokerowymi twarzmi słuchać żądań o nowe środki. Nie są natomiast absolutnie gotowe na otwarcie portfeli. Brexit i jego finansowe konsekwencje to tylko jeden z powodów. Wzrost partii populistycznych w Europie skutecznie zapuścił węża do kieszeni polityków, którzy w przeszłości udowadniali nie raz, że są gotowi na sponsoring podpisów pod konkluzjami rad europejskich.
Trzy wersje projektu konkluzji, które wyciekały do dziennikarzy i ekspertów przed Radą, wyglądały w tak, że na całą fale propozycji poprawek ze strony Polski et consortes, reszta grupy odpowiadała krótko: nie ma mowy.
Polska nie chciała zobowiązać się do osiągnięcia neutralności klimatycznej w 2050 r., ale Unii zależało na tym, aby po pierwsze pójść do przodu, a po drugie zachować twarz klimatycznego czempiona na forum międzynarodowym. Zaledwie dzień przed Radą Komisja ogłosiła ambitny program Nowego Zielonego Ładu, obwieszonego jak choinka regulacjami, które zazielenią nawet najbardziej usmolone twarze. Z kolei dzień po Radzie spodziewane było zamknięcie konferencji klimatycznej ONZ w Madrycie.
W wyniku takiego Nelsona opublikowane wyniki Rady są bardzo ciekawe dla teoretyków polityki europejskiej. Konkluzje są bowiem kolejnym przykładem kompromisu, w którym każdy widzi swój ideał piękna w oku kamery, klnąc w zaciszu gabinetu na mizerne uzyski. Tym razem jednak powody do pomstowania mają zwłaszcza polscy negocjatorzy. Pierwszy akapit konkluzji, który jest gwiazdą całego dokumentu, zawiera bowiem trzy istotne elementy. Po pierwsze, Rada Europejska sankcjonuje w nim cel osiągnięcia neutralności klimatycznej w UE w 2050 r. Po drugie, czytamy w nim, że jedno państwo ma u siebie z implementacją celu problem. Po trzecie, w związku z tymże problemem, Rada powróci do tematu w czerwcu 2020 r.
Jakby tego kota nie odwracać, z perspektywy Warszawy ogon zawsze będzie z tyłu. Tekst konkluzji ma wszystkie negatywne dla Polski elementy weta, podczas gdy nie ma zysków płynących ze zwyczajnej jednomyślnej zgody. Starając się przeskoczyć przez płot do finansowej Arkadii, zostaliśmy na nim zawieszeni, a dodatkowo pękły nam spodnie.
Żeby nie być gołosłownym, tłumaczę o co chodzi. Unia Europejska podjęła zobowiązanie realizacji neutralnosci klimatycznej w 2050 r. Nikt tu już nikogo nie szantażuje i nie trzyma. Maszyneria ruszyła, nakierowana na jasno wyznaczony cel. Polska puściła ambitną grupę do przodu. Nie ma natomiast w konkluzjach nic na temat specjalnego traktowania dla Polski ani dodatkowych środków, na które może liczyć. Jest jedynie opis sentymentu polskich negocjatorów: mamy problem. No, w rzeczy samej, mamy. Bo realizacja celu neutralności klimatycznej spoczywa na barkach Komisji Europejskiej. Z najsilniejszym od lat politycznym mandatem, niemiecka przewodnicząca już od marca zacznie proponować narzędzia, które będą obniżać emisje (m.in. efektywność energetyczna, OZE, standardy emisji samochodów) lub podwyższać koszty emisji (reforma EU ETS i non ETS). Wszystkie, z wyjątkiem zapowiedzianej reformy podatków środowiskowych będą przyjmowane większością głosów. Specjalne traktowanie? Proszę nie żartować. Mamy czas do 2070 r.? Koń by się uśmiał.
W czerwcu 2020 r. będzie już prawdopodobnie wiadomo jak UE finansowo rozwiąże Brexit i ile mniej więcej będziemy mieć w budżecie. Wtedy być może będzie można rozmawiać o szczegółach na temat wysokości środków na transformację klimatyczną. Ale uważam, że naiwna jest wiara, że są w UE państwa, które mogą spać spokojnie, bo należy im się dodatkowe finansowanie. Unia jest na zakręcie i jak w soczewce widać to w negocjacjach budżetowych. Odprysk widać też w konkluzjach z 12 grudnia. Czytamy w nich o środkach EBI na dekarbonizację. Warto zapamiętać ten zapis, bo to prawdopodobnie zapowiedź tego w jakim kiedunku pójdzie dyskusja finansowa. Nie granty, a dokumenty zwrotne. Nie dodatkowe fundusze, ale w ramach istniejących instrumentów i budżetu. A jeśli większy budżet UE, to zbudowany za pieniądze np. z ETS, które do tej pory szły bezpośrednio do państw członkowskich (w tym sporo do Polski).
Co ważne z perspektywy finansowej, neutralność klimatyczna nie jest dyskusją o energetyce, w co wciąż wierzą polscy politycy. Teraz stawka idzie m.in. o rolnictwo, budownictwo, transport i przemysł. O energetyce w Unii już mało kto pamięta. Działa przecież system handlu emisjami i żadne dodatkowe narzędzia nie są tu potrzebne. Poza tym, jak to jest, myślą europejscy ministrowie, że dostając miliardy euro na modernizację energetyki od pierwszego okresu rozliczeniowego EU ETS wciąż jesteśmy w tej samej czarnej jamie, co na początku? Gdzie poszły pieniądze przeznaczone na modernizację polskiej energetyki? Przez wiele lat środki z aukcji zamiast wracać do gospodarki w inwestycjach obniżających emisje przepadały w budżecie. Bezpłatne pozwolenia zamiast obniżać ceny energii finansowały inwestycje, z których większość pod żadnym pozorem nie można uznać za zielone. W tym roku ogromny nawis przyznanych Polsce pozwoleń został spieniężony na aukcjach i zasilił ogólny budżet. Pieniądze zostaną spalone idąc na rekompensaty cen energii i pewnie na politykę społeczną. Ot innowacyjne podejście. To nie jest transformacja energetyki na jaką się umawialiśmy. Dlaczego inni przywódcy UE mają mieć ochotę, by finansować w Polsce emerytury? Oczekujemy, że Unia Europejska będzie nam dopłacać kolejne miliardy, podczas gdy nie pokazujemy absolutnie żadnego zrozumienia dla polityki klimatycznej i chęci do zmiany.
Konkluzje Rady Europejskiej pokazały, że polski rząd nie jest w stanie negocjować polityki klimatycznej. Głównym powodem takiego stanu rzeczy jest to, że dla polityków partii rządzącej klimat jest jedynie pretekstem do wyrwania z kasy w Brukseli grubego pliku banknotów. To, że projekt neutralności klimatycznej jest cywilizacyjnym wyzwaniem ale i szansą dla naszej gospodarki, nikogo nie interesuje. Szafowanie zdrowiem i życiem przyszłych pokoleń stało się normalnością, której ponurym hologramem jest nowe ministerstwo klimatu, pozostające bez wpływu na budowanie prawdziwej polityki klimatycznej Polski, na którą wszyscy zasługujemy.