Przestańmy postrzegać zieloną gospodarkę jako półnagich ekologów tańczących wokół ogniska. To jest biznes, na którym powinniśmy jak najszybciej zacząć zarabiać porzucając węgiel, na którym coraz więcej tracimy
„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów” powiedział kiedyś Albert Einstein i to samo mógłby powtórzyć obserwując sytuację podczas trwającej właśnie Rady Europejskiej. A na niej kolejny już raz bardziej progresywne pod względem klimatu państwa członkowskie UE próbują przekonać Polskę do przyjęcia ambitniejszych celów na kolejne dekady.
Od momentu wejścia do UE Polska była trudnym orzechem do zgryzienia w kwestii klimatu i energii, a negocjacje dwóch pakietów energetyczno-klimatycznych w 2007 i 2014 r. swoją poetyką bardziej przypominały tytuły epizodów „Gwiezdnych Wojen” niż urzędnicze spotkania. Były kontrataki, potyczki i powroty, ale na koniec, w obydwu przypadkach, udawało się osiągnąć porozumienie. Polska grając jako champion biedniejszych państw UE uzyskiwała ustępstwa, na które z mniejszym lub większym ociąganiem przystawali inni. Zdarzały się też rafy nie do ominięcia.
Przeczytaj też: Bruksela publikuje nowy Zielony Ład dla Europy
Mało kto pamięta, że strategia klimatyczna z celami na 2050 r. już była omawiana przez liderów państw i rządów. Tuż przed objęciem po raz pierwszy w historii przewodnictwa w Radzie UE w 2011 r. Polska bezceremonialnie zawetowała przyjęcie europejskiej strategii dekarbonizacji gospodarki do 2050 r. Swoje stanowisko powtórzyła przy ponownej próbie przeforsowania dokumentu w 2013 r.
Dziś po bardzo dużym liftingu (dekarbonizacja została zastąpiona neutralnością klimatyczną) data 2050 r. wraca na unijne forum. Zgodnie z cytatem z Einsteina nadal istnieje pewne ryzyko, że na Radzie Europejskiej 12-13 grudnia Polska wypowie się przeciwko przyjęciu daty osiągnięcia neutralności klimatycznej przez UE. Tym razem jednak głos Polski może być jedynie ofiarą złożoną na ołtarzu potrzeb krajowej polityki, za którą przyjdzie nam słono zapłacić. Ot, taka szarża ułanów na czołgi, której wynik łatwo przewidzieć.
Dlaczego polskie weto nie ma sensu? Jest wiele argumentów, a im szybciej je przyswoją politycy, i to zarówno ci przy władzy, jak i ci w opozycji, tym lepiej dla naszej gospodarki i przyszłości Polek i Polaków.
Po pierwsze, społeczeństwo. Dyskusja nad polityką klimatyczną jest dziś w zupełnie innym miejscu niż kilka lat temu. Postępujące zmiany klimatu, mozolnie uzupełniane luki w dokumentacji tego procesu oraz możliwych scenariuszach na przyszłość, pokazują niewesołą przyszłość i zwiększają presję społeczną na działania oraz dają wielu europejskim politykom mocny mandat do przyjmowania ambitnych programów. Nawet w Polsce nazywanej w brukselskich korytarzach „Coalandem" obywatele mają dosyć klimatycznego imposybilizmu. Według badania Avaaz z 11 grudnia aż 69 proc. społeczeństwa chce, by polski rząd przestał blokować unijne porozumienie dotyczące osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2050 roku.
Po drugie, rozwój technologii nisko- i zeroemisyjnych galopuje, obniżając koszty zielonego zwrotu. Jeszcze nie można przestawić całego systemu elektroenergetycznego na odnawialne źródła energii, ale wiatraki na lądzie, a w krótce też te na morzu, mogą być z powodzeniem konkurencyjne w odniesieniu do rozdającego wciąż w Polsce karty węgla. Tanieje fotowoltaika, tanieją rozwiązania inteligentnych sieci. Tanieją też technologie magazynowania energii, ale tu jeszcze do zrobienia jest sporo. Wciąż najefektywniejszymi magazynami są elektrownie szczytowo pompowe. Polska przespała pierwszą falę rozwoju OZE na własne życzenie. Teraz mamy szansę wskoczyć na drugą falę rozwijając łańcuch wartości offshore, biogazu ale też magazynów energii, czy paneli fotowoltaicznych.
Po trzecie, węgiel umarł, a jego duch straszy w spółkach skarbu państwa odziany w rosyjskie prześcieradło. Politycy na Barbórkach zaklinają rzeczywistość, przyznając jednocześnie w kuluarach, że sytuacja jest beznadziejna. Ci, którzy nie robią tego cynicznie, powinni trafić na przyspieszony kurs rzeczywistości.
Po czwarte, Europa Zachodnia już o węglu nie pamięta. Na tapecie jest teraz gaz i to, jak pozbyć się go z koszyka paliwowego. Jest też wodór, który dodatkowo powinien być wytwarzany z zielonej energii. Zwłaszcza dyskusja dotycząca gazu jest bardzo ciekawa, bo stawia w świetle reflektorów Niemcy, które wychodząc z węgla i atomu nie mają aż tyle pieniędzy i siły, by wskoczyć na w pełni zieloną energetykę. Chcą się podpierać gazem, a ten jest przecież paliwem kopalnym. Neutralność klimatyczna zakłada eliminację praktycznie wszystkich źródeł emisji. Wielkie gazowe projekty będą musiały się zwrócić w 30 lat. Powinni o tym pamiętać decydenci w Polsce, którzy na ołtarzu bezpieczeństwa dostaw gazu położyli konkurencyjny rynek. Masowa gazyfikacja robi wrażenie, ale patrząc na europejskie trendy, jednak cierpnie skóra. Za parę lat możemy mieć z gazem podobny problem jak dziś z węglem.
Po piąte, finanse. Czy to się inwestorom podoba, czy nie, finansowanie inwestycji wysokoemisyjnych jest już dziś w Europie bardzo trudne, a będzie jeszcze gorzej. Europejski Bank Inwestycyjny już od 2021 r. przestaje finansować projekty elektrowni, które mają emisyjność wyższą niż 250 g/CO2 na kWh. Oznacza to m.in. że nawet elektrownia gazowa nie dostanie finansowania z EBI, no, chyba że z wychwytem i składowaniem CO2. Banki prywatne i ubezpieczyciele idą tą samą ścieżką. Po kredyty na aktywa węglowe (nawet na refinansowanie istniejącego długu) już dziś lepiej wychodzić poza Europę. Tam znajdą się chętni, ale za odpowiednią marżę. Nawet polskie państwowe banki czują rosnącą presję. Reasekuracja ubezpieczeń, to już nie w Europie. Plasowanie obligacji, tak, ale z obietnicą niefinansowania węgla.
Po szóste, presja instytucji. Mamy w Parlamencie Europejskim i w Komisji nowe rozdanie. Obydwie instytucje znacząco się zazieleniły i konkurują, kto pokaże więcej ambicji. Jak wpływa to na jakość stanowionego prawa, to temat na inną analizę. Jednak przede wszystkim stanowiska nowych instytucji europejskich zwiększają presję na dotychczasowych maruderów. Dochodzi też presja ze strony aktorów procesu ONZ. W piątek, czyli drugiego dnia obrad Rady, kończyć się będzie kolejna sesja negocjacji globalnych COP. To wszystko odchudza grupę liberum veto. Czasy, w których Polska prowadziła negocjacje dotyczące systemu handlu emisjami, wspierana mniej lub bardziej otwarcie przez dziesięć innych państw, bezpowrotnie minęły. Dziś premier Polski jest w trakcie europejskich dyskusji o klimacie bardzo samotny. Jedyne wsparcie, na które może liczyć, to bipolarne Węgry mrugające na przemian do Rosji, Komisji i Polski oraz Czechy, które wstydzą się bardzo swojego stanowiska i wykorzystają najmniejszy pretekst, aby zmienić obóz.
Po siódme, łatwo już było. Twarde negocjacje przy okazji pakietów klimatycznych były możliwe, bo w systemie sporo było luzów. W 2014 r. warto było się dogadać, bo większość chciała iść do przodu i polska zgoda niosła ze sobą znaczące zyski. Dziś sytuacja jest radykalnie inna. Polska siada do stołu z problemem węgla i energetyki, ale pozostałe kraje mają inne zmartwienia i stanowiska, z którymi przyjechały negocjować. Żeby wymienić tylko te najważniejsze: Francuzi i Irlandczycy boją się dekarbonizacji rolnictwa, Niemcy transportu, a wszyscy jak jeden mąż Brexitu i dziury w budżecie UE, jaką generuje. Twierdzenie, że Polska „przytuliła” mechanizmy Just Transition jako koncept górniczy przeznaczony tylko dla nas, nie licuje z rzeczywistością.
Klimatyczna neutralność to mozolna przebudowa całej gospodarki i przestawianie jej na inne tory. Wszystkie państwa mają z tym problem i transformacja na pewno nie bedzie łatwa. Pokazuje to opublikowany przez Komisję komunikat ws. Nowego Zielonego Ładu, który zawiera całą litanię aktów prawnych do wprowadzenia lub zmiany. Warto pamiętać, że Komisja ma inicjatywę legislacyjną, ale regulacje wykuwane będą pomiędzy parlamentem, Komisją i państwami członkowskimi. Przy skali trudności jakiej nastręcza dekarbonizacja, nie spodziewałbym się rejsu bez sztormów.
Jesli miałbym coś doradzić polskiemu premierowi, to żeby przestał kurczowo trzymać się opcji weta. Ono dziś w Europie zostanie odebrane jako ostateczny dowód na szaleństwo władzy w Polsce. W praktyce, o czym wielokrotnie pisałem, takie weto nic nie znaczy. Nie zatrzyma nowych narzędzi polityki klimatycznej, a może stać się wygodnym alibi dla instytucji unijnych, aby traktować Polskę jako przyczynę wszystkich nieszczęść z wymiernymi tego konsekwencjami, także finansowymi. Warto się dogadać i zapewnić, aby Polska mogła wciąż gonić gospodarczo Europę, tym razem na zielonym dopingu. Bo to, że zielony doping trzeba zapewnić, jest jasne jak słońce. Obecny rząd zmarnował wiele kapitału w negocjacjach klimatycznych, ale na zwrot nigdy nie jest za późno. Mamy już ministerstwo od klimatu, warto wypełnić je czymś do zrobienia. Na zielonym zwrocie na prawdę można zarobić. Przestańmy postrzegać zieloną gospodarkę jako półnagich ekologów tańczących wokół ogniska. To jest biznes, na którym powinniśmy jak najszybciej zacząć zarabiać porzucając węgiel, na którym coraz więcej tracimy.
Panie Premierze, Pan się nie boi, społeczeństwo i pragmatyczny interes Polski za Panem stoi.