Projekt opublikowanego właśnie przez Komisję Europejską prawa klimatycznego kryje w sobie nieco zagadek. Wygląda jednak na to, że nowe przepisy po wprowadzeniu w życie będą miały niespotykaną wcześniej siłę rażenia
4 marca Komisja Europejska powiesiła na kominku w Berlaymont (biurowiec w Brukseli, siedziba KE – red.) strzelbę w postaci projektu prawa klimatycznego. W najbliższych tygodniach przekonamy się czy strzelba jest nabita, a jeśli tak, to czym.
Przeczytaj też: PGE pozyskała 1000 hektarów pod elektrownie słoneczne
Mimo dość wnikliwej lektury, treść projektu nowego prawa klimatycznego nadal pozostaje dla mnie enigmą owiniętą w tajemnicę. Trzeba ten dokument rozpatrywać jako niesamowicie ważne narzędzie do realizacji celu, w postaci osiągnięcia neutralności klimatycznej UE do 2050 r. Projekt potwierdza zarówno ambitny cel klimatycznego lądowania na Księżycu, jak i jego datę. Nikt nie może mieć już wątpliwości. To się dzieje naprawdę i po przyjęciu projektu rozporządzenia, którym de facto jest prawo klimatyczne, neutralność klimatyczna stanie się częścią porządku prawnego UE. Koniec dyskusji, ostatni górnik gasi światło.
Część komentujących zapisy projektu zwraca uwagę, że nie nakładają one ani obowiązków na konkretne państwa, ani nie przewidują sankcji. To prawda, ale w projekcie zupełnie nie o to chodzi. Dubeltówka przewodniczącej UE jest nabita dużo grubszym śrutem, co może – niestety – okazać się problemem dla tego jakże ważnego klimatycznie projektu.
Ten śrut to zupełnie nowe procedury zaostrzania celów redukcji emisji. Komisja Europejska wzięła sobie do serca grudniową decyzję Rady Europejskiej. Państwa członkowskie, w tym Polska, zgodziły się wówczas na datę 2050 r. Teraz trajektoria dochodzenia do celu neutralności ma być wyznaczana przez Komisję, a decyzja będzie zatwierdzana w głosowaniu większościowym. Projekt zakłada, że konieczność podejmowania jednogłośnych decyzji przestała obowiązywać po Radzie UE w grudniu ub.r. Pierwszym testem nowego mechanizmu może być cel redukcji emisji na 2030 r. Komisja ma przeanalizować opcje zwiększenia ambicji, a jeśli uzna to za konieczne, zaproponuje nowy cel redukcji pomiędzy 50-55 proc.
Projekt wzbudził całe spektrum uczuć. Brukselskie organizacje ekologiczne są rozczarowane, bo nie doczekały się konkretnych propozycji co do zaostrzenia celów redukcji emisji CO2 na 2030 rok. Za reprezentatywny głos można tu uznać wypowiedź szwedzkiej aktywistki Grety Thunberg, która skwitowała brak ambicji Komisji jako kapitulację (ang. surrender) w zakresie realizacji Porozumienia Paryskiego. Z drugiej strony swoimi uczuciami podzieliło się też polskie Ministerstwo Klimatu, które wyraziło w komunikacie prasowym rozczarowanie projektem i brakiem szczegółowego określenia podziału ciężarów redukcyjnych między państwa członkowskie i branże gospodarki.
Były też reakcje merytoryczne. Eksperci z rządowego centrum analiz Krajowego Ośrodka Bilanzowania i Zarządzania Emisjami zaprezentowali potencjalne konsekwencje zaostrzenia celu redukcji CO2. Nie zagłębiając się w założenia analizy, można w niej przeczytać, że przy zaostrzeniu celu z obecnego poziomu 40 proc. do 50 proc. lub 55 proc. cena pozwoleń na emisję w systemie unijnym systemue handlu uprawnieniami EU ETS może wzrosnąć odpowiednio do 52 i 76 euro w 2030 r. Wzrost klimatycznych ambicji będzie też skutkował podwyższeniem celów redukcyjnych gazów cieplarnianych wyznaczonych dla Polski w sektorach poza ETS, czyli m.in. w rolnictwie, budownictwie, czy transporcie. Cel ten mógłby się zaostrzyć z obecnego poziomu -7 proc. względem 2005 r. do poziomu -11 bądź -16 proc.
To, że projekt Komisji wzbudza tak skrajne emocje, to wynik mocnego klimatycznego otwarcia nowej Komisji Europejskiej pod przewodnictwem Ursuli von der Leyen. Ogłoszenie Europejskiego Zielonego Ładu, zaanonsowanie zamiaru rewizji obowiązujących celów redukcyjnych i publikacja projektu prawa klimatycznego, w połączeniu ze wsparciem Rady Europejskiej w postaci przyjęcia celu osiągnięcia neutralności klimatycznej UE do 2050 r. doprowadziły do wrzenia w środowisku ekspertów zajmujących się polityką klimatyczną i organizacji pozarządowych. Ogłoszone w niezwykle krótkim czasie, pod koniec 2019 r., inicjatywy sprawiły, że oczekiwania odnośnie podniesienia ambicji sięgnęły niespotykanego poziomu. Komisji będzie teraz bardzo trudno uspokoić zieloną stronę Brukseli skaczącą z emocji jak dziecko.
Z drugiej strony projekt pokazuje, że dalsze podnoszenie ambicji, to już nie zabawa w wielkie słowa, ale potrzeba konkretnych działań, które będą miały wpływ na całe gospodarki UE, nie tylko sektory energetyczne węglowych outsiderów. Pomysłem Komisji na sprostanie wymagań Porozumienia Paryskiego, raportów IPCC i oczekiwań części polityków i zielonych NGOs jest nie więcej tego co już znamy, czyli dłużących się negocjacji miedzy państwami, ale coś zupełnie nowego i niestety bardzo ryzykownego, czyli sięgnięcie po nowe procedury. I to takie, które mają dać Komisji większe pole manewru i zmniejszyć ryzyko blokowania nowych inicjatyw.
Przeczytaj też: Witajmy w unijnej zielonej przyszłości
To właśnie dlatego dyskusja nad projektem będzie bardzo trudna. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli chodzi o poziom ambicji, państwa spierać się będą czy cel redukcji na 2030 r. zmienić trzeba już, czy mamy czas aby poczekać do analiz Komisji. Drugą osią sporu będą natomiast kwestie kompetencyjne. Jestem przekonany, że gdyby nie Brexit, delegacja brytyjska byłaby pierwszą która podniosłaby kwestię nowych kompetencji Komisji i dlaczego są one potrzebne. To ta druga kwestia, mniej widoczna z Polski, będzie dla tego projektu decydująca. Trzeba przyznać, że przewodnicząca Komisji wykazała się duszą hazardzistki, bo jeśli z projektu znikną proponowane procedury podnoszenia celów redukcyjnych, to rację będę musiał przyznać Grecie Thunberg. Jeśli z kolei procedury zostaną, będzie to precedens do wykorzystania w innych obszarach acquis. Mam nadzieję, że nie jest to świadomy ruch szantażujący ambitnie klimatycznie państwa. Byłoby to ze szkodą i dla klimatu, i dla procesu decyzyjnego UE.