Donald Trump zapowiadał ten krok od ponad dwóch lat. Jednak formalne wszczęcie procesu przez Stany Zjednoczone kładzie się cieniem na światowych negocjacjach klimatycznych
Globalne rozmowy o walce ze zmianami klimatu napotykają w ostatnich miesiącach kolejne trudności. Dosłownie kilka dni temu świat obiegła informacja, że szczyt klimatyczny COP25 planowany na początek grudnia w Chile został w ostatniej chwili odwołany. Prezydent Chile Sebastian Piñera zdecydował się na to związku z antyrządowymi protestami, przez które kraj znalazł się na skraju wojny domowej (więcej na ten temat możesz przeczytać tutaj).
Na szczęście Hiszpania zaproponowała, że zorganizuje konferencję, jednak przenoszenie jej na inny kontynent na niespełna miesiąc przed startem to ogromne logistyczne wyzwanie. Dość powiedzieć, że w ubiegłorocznym COP24 w Katowicach udział wzięło dużo ponad 20 tys. osób.
Przeczytaj też: Prezes H&M straszy skutkami ograniczania konsumpcji
Oliwy do ognia dolewa właśnie prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump, ogłaszając, że USA oficjalnie rozpoczynają procedurę wychodzenia z porozumienia paryskiego. Porozumienie zakłada, że państwa świata będą dążyć do wyhamowania tempa wzrostu globalnych temperatur, by nie wzrosły o więcej niż 2 st. C. Niezbędna do tego jest radykalna redukcja emisji gazów cieplarnianych.
Procedura wychodzenia z porozumienia trwa rok, zatem Stany Zjednoczone przestaną być jego stroną 4 listopada 2020 r. To dzień po wyborach prezydenckich w USA i tydzień przed kolejnym szczytem klimatycznym COP26, który odbędzie się w Glasgow w Wielkiej Brytanii.
Przeczytaj też: Rosja ratyfikuje porozumienie klimatyczne z Paryża
Działania Trumpa nie są niespodzianką. Od jego pierwszych zapowiedzi w tej sprawie minęły już niemal dwa lata. W tym czasie wzrosło zarówno poparcie Amerykanów dla pozostania w porozumieniu, jak i świadomość, że zmiany klimatu są zagrożeniem także dla USA. Kwestie ochrony klimatu interesują obecnie większą liczbę Amerykanów niż kiedykolwiek wcześniej. Przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi klimat staje się jedną z najważniejszych kwestii, o których będzie mowa w kampanii.
Jednocześnie USA to drugi największy na świecie po Chinach emitent dwutlenku węgla. Trump neguje jednak istnienie globalnego ocieplenia i uważa, że wywiązanie się z założeń porozumienia paryskiego oznaczałoby katastrofę gospodarczą dla kraju. Jednocześnie nie bierze pod uwagę katastrof naturalnych dotykających USA z powodu oprzegrzewającego się klimatu. Wystarczy wspomnieć choćby ostatnie pożary trawiące Kalifornię. Podczas gdy Trump obwinia za nie zarządców terenów leśnych w miejscu wystąpienia żywiołu, naukowcy nie pozostawiają wątpliwości, iż są one wynikiem globalnego ocieplenia. Wyższe temperatury powodują, że pożary trudno jest przewidzieć, a po wybuchu powstrzymać.
Przeczytaj też: List naukowców zaprzeczających zmianom klimatu to ściema
USA złożyły dokumenty niezbędne do wystąpienia z porozumienia tak szybko, jak było to możliwe. Nie oznacza to jednak, że przestają być stroną umowy z dnia na dzień. Jest to o tyle dobra wiadomość, że 3 listopada 2020 roku odbędą się w Stanach Zjednoczonych wybory prezydenckie, których jak wskazują sondaże, Trump raczej nie wygra. Wówczas istnieje szansa, że kolejny prezydent ponownie zechce przystąpić do porozumienia paryskiego, a co za tym idzie, USA będą poza nim około miesiąca. Przegrana Trumpa będzie więc miała niebagatelne znaczenie dla walki z kryzysem klimatycznym, zwłaszcza że amerykański przywódca podjął ostatnio wysiłki na rzecz ograniczenia niezależności poszczególnych stanów w ich polityce klimatycznej, z których część redukuje emisje i wprowadza bardziej restrykcyjną legislację środowiskową.
Wyjście z porozumienia paryskiego nie jest równoznaczne z wypowiedzeniem Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych ds. Zmiany Klimatu (UNFCCC) - co oznacza, że delegacja USA nadal będzie mogła uczestniczyć w dorocznych światowych konferencjach klimatycznych COP (Conference of the parties). W części dotyczącej porozumienia paryskiego USA będą miały status obserwatora.