Co wydarzyło się na Three Mile Island? Czy prawie doszło do katastrofy, czy była to zwykła awaria? Odpowiedzi próbują udzielić autorzy dokumentu, który można obejrzeć na platformie Netflix
Od 4 maja można na Netflixie obejrzeć miniserial „Meltdown: Three Mile Island” (polski tytuł brzmi bardziej złowrogo „Three Mile Island: O krok od katastrofy nuklearnej”). Autorzy opowiadają o największej awarii jądrowej w historii Stanów Zjednoczonych. Czteroodcinkowa seria, której nie nazwałbym dokumentalną (o tym później), to miszmasz: zawiera zarówno fabularyzowane elementy, jak i archiwalne nagrania. Uczestnicy wydarzeń opowiadają po latach o swoich przeżyciach i losach.
Pierwszy odcinek to wprowadzenie do tematu awarii TMI (Three Mile Island), w którym skupiono się na przedstawieniu samej historii wypadku i tego jak do niego doszło. Do tej części nie mam zastrzeżeń: trudno jest wymyślić coś nowego, gdy opowiada się o historii sprzed 40 lat. Żeby nie psuć przyszłym widzom – może niezaznajomionym ze sprawą TMI – odkrywania ciągu zdarzeń, podsumuję tak: błędy techniczne, a potem błędy ludzkie, doprowadziły 28 marca 1979 roku do kryzysowej sytuacji w jednym z reaktorów elektrowni.
Doszło do skażenia pomieszczeń i budynku reaktora. Do środowiska przedostało się też trochę radioaktywnych pierwiastków (jednak w o wiele mniejszej skali niż to miało miejsce w przypadku Czarnobyla). W krytycznym momencie poziom promieniowania wyniósł tam 0,07 mSv/h (milisiwertów na godzinę). W Czarnobylu po wypadku było to 300 siwertów/h (gdzie 1 siwert to 1000 milisiwertów), Takich porównań w tej produkcji brakuje: postawiono raczej na pokazywanie ludzi chodzących po okolicy z dozymetrami, aniżeli na przedstawienie skali zagrożenia.
Przeczytaj też: Obawy przed promieniowaniem, których być nie powinno. Jak uniknąć atomowej dezinformacji
Jednak po tym wprowadzeniu do tematu widz jest rzucony w cały, momentami niespójny, wir oskarżeń i dociekań. Postawiono na relacje mieszkańców, którzy żyli wtedy nieopodal bloków jądrowych - przytaczane są rozmowy z uczestnikami tych wydarzeń, m.in. z rzecznikiem ówczesnego gubernatora Pensylwanii. Nagle zmienia się optyka, bo mamy do czynienia ze swoistym dochodzeniem po latach: są archiwalne konferencje, a potem ich bohaterowie dopowiadają, co działo się poza nimi. Dopóki utrzymuje się to w tej konwencji – jest znośnie. Później, od połowy serii, jest tylko gorzej.
W zasadzie cała opowieść jest budowana wokół działań sygnalisty, inżyniera Ricka Parksa, który alarmował o nieprawidłowościach na terenie elektrowni. Tyle tylko, że dotyczyło to już etapu sprzątania i odkażania TMI. Nagle Parks, mężczyzna po stracie żony, mający dwóch synów i stający na nogach po rodzinnej tragedii, staje się głównym protagonistą, a przeciwko niemu najczęściej występuje Lake Barret – członek NRC (Nuclear Regulatory Commission), który zarządzał wtedy projektem „posprzątania” TMI.
Barret idealnie nadaje się na antagonistę. To raczej chłodny, matematyczny i dosyć bezczelny ekspert. Raczej trudno go polubić, zwłaszcza że to on najczęściej występuje w roli recenzenta opinii wydawanych przez mieszkańców na temat różnych nieprawidłowości. Postawienie obok niego Parksa (który przypomina trochę Jonathana Banksa, znanego np. z roli Mike'a w „Breaking Bad”, nie mogłem nie podzielić się tym spostrzeżeniem) to gotowy kadr na przedstawienie walki przedstawicieli „władz” i „ludu”.
Serial ma momenty, w których niewiele brakuje, by otwarcie mówić o deepstate, zmowach i spiskach przeciwko tym, którzy byli krytyczni wobec ponownego uruchomienia elektrowni jądrowej Three Mile Island. Czy rzeczywiście byli na celowniku wielkich firm? Możliwe, ale klarownej odpowiedzi na to pytanie widz nie dostaje. Nie ujawniając zbyt wiele, jest jednak wątek, który może jeżyć włosy na głowie. Chodzi o suwnicę (nic więcej nie napiszę) i lekkomyślne podejście do kilku kwestii bezpieczeństwa.
Nie można za to nie zauważyć, że rządzącym w USA musiało zależeć na tym, by poparcie dla energetyki jądrowej nie spadło. Koniec lat 70. XX w. to kryzys naftowy, a amerykańska gospodarka na gwałt szukała nowych źródeł energii. Padło na atom, nowoczesną technologię przyszłości, a elektrownie jądrowe powstawały jak grzyby po deszczu. Po awarii TMI przestały. Panika ze współczesnej perspektywy nie była uzasadniona, ale wtedy, gdy był to pierwszy tak głośny przypadek, trudno nie zrozumieć ludzi, którzy mieli wrażenie, że obok nich stoi tykająca bomba.
Nie umniejszając bohaterom, trzeba podkreślić: rzeczywiście były sytuacje, w których ogromne korporacje zaangażowane w projekt – czy to na etapie budowy, zarządzania nim i potem sprzątania – wyraźnie postawiły na zysk, a gdzieś na boczne tory zeszły sprawy związane z bezpieczeństwem ludzi. W przypadku energetyki jądrowej to karygodne, bo gdy decydentom umykają takie szczegóły, to atom staje się technologią złowrogą, nieprzyjazną ludzkości, do której wiele osób podchodzi nieufnie. W serialu są jednak i takie fragmenty, jak deklaracja Ricka Parksa, że jest zwolennikiem energetyki jądrowej, ale pod warunkiem, że zachowane są wszystkie normy bezpieczeństwa. I wypowiada to jako człowiek, który miał doświadczenie z atomem, służąc m.in. w wojsku przy programie łodzi podwodnych z napędem jądrowym.
Nie ma też wątpliwości, że to wydarzenia z Three Mile Island w końcu dały przeciwnikom atomu najmocniejsze argumenty, by zwalczać energetykę jądrową, a przez USA przeszła debata na temat tej technologii. Jedna z bohaterek serialu wtrąca nawet, że dopóki nie doszło do awarii, to niespecjalnie wiedziała, czym jest i jak działa elektrownia jądrowa. Błędy popełnione w 1979 roku sprawiły, że nie tylko postanowiła się dowiedzieć, ale wyrosła na jedną z ważniejszych antyatomowych działaczek w okolicy. „Meltdown” pokazuje więc różne spojrzenia i przemiany uczestników tych zdarzeń, co można odnotować na plus.
Przy doborze komentarzy cytowanych w filmie zabrakło jednak równowagi. Niektórych tez głoszonych przez bohaterów nikt nie prostuje, a jeśli już to się zdarza, to są to przywoływane informacje z rządowych ośrodków sprzed lat. Takie przedstawianie spraw sprawia wrażenie, jakoby przez lata władze coś ukrywały, a mieszkańcy dopiero teraz otrzymali głos. W pamięci zapadło mi wyznanie, że po jakimś czasie, gdy po wypadku spuszczono wodę z drugiego bloku (to on uległ awarii), na brzegach rzeki znajdowano martwe ryby. Pierwsze o czym pomyślałem: to nic dziwnego, to samo dzieje się przy elektrowniach węglowych itp. – zbyt gorąca woda z siłowni zabija ryby. Jeśli ktoś nie wierzy, niech zapyta członków Polskiego Związku Wędkarskiego, co sądzą o zrzutach wody z elektrowni prosto do polskich rzek.
Podobne niedopowiedzenia występują też z drugiej strony. Według oficjalnych danych w wyniku awarii TMI nie było ofiar śmiertelnych ani rannych. Co innego twierdzą mieszkańcy okolicy, którzy opowiadają o dzieciach z problemami zdrowotnymi tuż po wypadku czy większej liczbie nowotworów, które pojawiały się u osób żyjących niedaleko elektrowni. Nie ma jednak w tej produkcji sygnałów, czy wzmianek, że próbowano się skontaktować z oficjelami, by odnieśli się do takich zarzutów (choć jasno wskazano, jakie konkretne pytanie zadano NRC i MET ED w jednej ze spraw i jakie odpowiedzi nadeszły).
Przeczytaj też: Jak co roku płoną czarnobylskie lasy i wracają łańcuszki o rzekomej radioaktywnej chmurze
Właśnie przez ten brak konkretów, kontry czy zostawianie pytań „w zawieszeniu”, momentami traciłem zainteresowanie „Meltdown”. Żeby nie było: sam jestem zwolennikiem energetyki jądrowej, piszę o niej, więc to mi może utrudniać zachowanie dystansu. Nie deprecjonuję relacji ludzi, którzy wystąpili przed kamerami. Wiele spraw może wychodzić na jaw po latach, po przepracowaniu traum (a te po awarii tkwią w mieszkańcach głęboko).
Miałem trochę inne oczekiwania wobec filmowej produkcji o atomie. Zresztą, z serialu o awarii elektrowni najbardziej zapadło mi w pamięć (poza sprawą żurawia, a tak napomknę po raz kolejny) to, jak ważni są sygnaliści i ludzie zdeterminowani, by stać przy swoich racjach. Podobnie miałem po obejrzeniu „Czarnobyla” od HBO. Serial zwolenników energetyki jądrowej nie zrazi do atomu, przeciwników tylko utwierdzi w przekonaniach. Od pewnego momentu fabułą rządzi podział: oszukiwani przez stan i państwo mieszkańcy kontra wielki biznes i władza, która stara się coś ukryć. Jak dla mnie – zabrakło balansu.
W sprawie Three Mile Island wszystko działo się trochę według prawa Murphy'ego. Co mogło, poszło nie tak. Tylko minęło kilka dekad i nikt nie zauważa, że taka awaria w podobnych jednostkach się już nie powtórzyła.
Three Mile Island pozostaje tylko skwitować: mało która awaria, nie tylko jądrowa, została zapowiedziana filmem. Kilka tygodni przed zdarzeniem w kinach miała miejsce premiera doskonałego obrazu „Chiński syndrom” z Jane Fondą w roli głównej i Jackiem Lemmonem (tylko proszę nie wierzyć w opowieści o przetopieniu się reaktora z USA do Chin). Film opowiada o awarii w elektrowni atomowej także w Pensylwanii. Opinia publiczna nie mogła wówczas uwierzyć, że ta zbieżność czasu i miejsca to czysty przypadek.
*Dociekliwym i głodnym wiedzy, nie tylko związanej z „chińskim syndromem” polecam publikację „Co zdarzyło się podczas awarii we Three Mile Island i jakie były jej skutki?” prof. Andrzeja Strupczewskiego, jednego z największych polskich autorytetów z zakresu energetyki jądrowej.