Dodanie do i tak rozbudowanej noweli ustawy wiatrakowej zasady „20 tys. zł za 1 MW” wcale nie musi być strzałem w dziesiątkę. Według ekspertów pomysł wymaga doprecyzowania, ale przede wszystkim: może zantagonizować lokalne społeczności. Poprawki z senackich komisji nie odpowiadają na te wątpliwości
Chociaż sektor energetyki wiatrowej już nie czeka szczególnie na poluzowanie zasady 10H i zmniejszenie odległości wiatraków od zabudowań do 500 metrów, to władza nie zrezygnowała z tej propozycji. Na ostatniej prostej prac nad tymi zmianami dodano do projektu nie tylko zapisy o mrożeniu cen energii (pisaliśmy o tym ruchu w materiale Potwór Frankensteina na ostatniej prostej), ale i ogromne modyfikacje dla przyszłych projektów wiatrowych w kraju.
Przeczytaj też: Farmy słoneczne były głównym źródłem energii w UE
Poprawka dotycząca tego, jak inwestorzy mają dzielić się pieniędzmi z lokalną społecznością błyskawicznie zwróciła uwagę. Nie dość, że została dodana bez żadnych konsultacji (choć projekt był rządowy), to jeszcze brakowało konkretów w zakresie uzasadnienia, jakie konkretnie korzyści ma przynieść. Jak pisaliśmy, można nazwać to rozwiązanie „wielkim kuszeniem”. Jego głównym celem jest demontaż możliwego oporu społecznego wobec turbin przy użyciu pieniędzy.
Mieszkańcy, których domy są w pobliżu elektrowni wiatrowych, mają bowiem otrzymywać każdego roku do podziału 20 tys. zł za 1 MW mocy zainstalowanej farmy (fundusz partycypacyjny). Na jedno gospodarstwo domowe z tego tytułu może przypaść maksymalnie 20 tys. zł rocznie. Gdyby doszło do sytuacji, w której środków będzie więcej niż potencjalnych beneficjentów, nadwyżki trafią do gminy lub gmin, jeśli elektrownia jest zlokalizowana na terenie więcej niż jednej.
Co ważne: 15 lipca senackie komisje nie wprowadziły większych zmian w zakresie tych „benefitów”, za to wykreślano przepisy dotyczące zasady 1H od dróg krajowych i zakazu budowy turbin bliżej niż 500 metrów od granic obszarów Natura 2000.
Fundusz partycypacyjny ma zastąpić dotychczas niewykorzystany mechanizm „wykupu mocy” z farmy (wprowadzony w noweli z 2023 r.) jako prosument wirtualny. W trakcie prac w komisjach argumentowano, że rozwiązanie jest skomplikowane i może być zbyt kosztowne. Tymczasem „20 tys. zł za 1 MW” jest względnie proste. Uprawnienia do starania się o środki za pojawienie się w okolicy turbiny wiatrowej uzyskają te osoby, których dom znajdzie się w określonej w ustawie odległości od wiatraka (1000 metrów od środka wieży plus długość promienia łopaty wirnika, np. 90-100 metrów).
Choć nowelizacja jest rozbudowana (zmienia wiele nawet dla biometanu), ta względnie nowa kwestia pieniędzy pozostaje kluczowa, a tam gdzie pieniądze – łatwo o spory. Konflikty wieszczą w rozmowie z Green-news.pl eksperci.
Marta Anczewska, starsza analityczka ds. polityki klimatyczno-energetycznej w Instytucie Reform, zauważa, że nie skorzystają z tego osoby, które już mają wiatraki w okolicy. – To może wywołać pewne niezadowolenie wśród osób już mieszkających w pobliżu farm wiatrowych. Warto jednak pamiętać, że działające farmy – szczególnie te, które produkują energię od kilku lat – przynoszą gminom wymierne korzyści finansowe – mówi. Wylicza, że są to podatki od nieruchomości i gruntów, a także z tytułu opłat dzierżawnych oraz inwestycje towarzyszące, jak drogi czy modernizacja infrastruktury.
Zdaniem Anczewskiej zaproponowany model rozliczeń w funduszu partycypacyjnym może rodzić animozje. – Z naszej analizy wynika, że mieszkańcy słabo zurbanizowanych terenów (np. 10 budynków mieszkalnych w promieniu wpływu farmy) otrzymywaliby relatywnie wysokie rekompensaty, nawet rzędu 20 tys. zł rocznie – zaznacza ekspertka Instytutu Reform. W odwrotnej sytuacji, gdyby budynków mieszkalnych było więcej, np. 50, każde gospodarstwo domowe otrzymywałoby około 4 tys. zł rocznie.
Na jeszcze inne aspekty i możliwe problemy zwraca uwagę Miłosz Jakubowski, radca prawny z Fundacji Frank Bold. Wskazuje, że w przypadku współwłasności budynku lub lokalu wypłata z funduszu partycypacyjnego będzie przysługiwała jednemu ze współwłaścicieli. O tym, kto otrzyma pieniądze, będzie decydować kolejność zgłoszeń – to brzmi jak gotowy przepis na awanturę.
Nietrudno wyobrazić sobie, że ktoś mieszkający 10–20 metrów poza obszarem uprawniającym do otrzymywania pieniędzy, a widzący wiatrak, będzie czuł się pokrzywdzony – tu zarówno Jakubowski, jak i Anczewska są zgodni, to inny, gotowy przepis na konflikty, ale w skali lokalnej.
– O tym, kto na funduszu partycypacyjnym zarobi, a kto obejdzie się smakiem, mogą zadecydować pojedyncze metry. To absurd. Nie można też pominąć sytuacji osób zamieszkujących w pobliżu innych, niekiedy dużo bardziej uciążliwych instalacji przemysłowych (na obszarach wiejskich są to najczęściej fermy przemysłowe, ale mogą to być również biogazownie). Pojawia się pytanie, dlaczego tym osobom nie przysługuje żadna rekompensata za znacząco gorsze warunki życia? – zastanawia się Jakubowski.
Czy takie rozwiązanie to próba „przekupienia” lokalnych społeczności? – Partycypacja społeczności lokalnej w zyskach z funkcjonowania elektrowni wiatrowej to nie jest sam w sobie zły pomysł, ale trzeba go wdrażać w sposób przemyślany i niedyskryminujący – kwituje prawnik z Frank Bold. Zwraca także uwagę na nieoczywisty, możliwy efekt premiowania mieszkańców żyjących nieopodal turbin wiatrowych.
– Można się zastanowić, czy projektowane rozwiązanie nie będzie stanowiło istotnej zachęty do budowy domów w obszarze objętym dopłatami. Pół żartem – pół serio zastanawialiśmy się w Fundacji, czy na dłuższą metę funkcjonowanie funduszu partycypacyjnego nie doprowadzi do powstania nowego typu wsi – „wiatrakówki” okalającej teren elektrowni wiatrowej – mówi Jakubowski.
Chociaż może brzmieć to kuriozalnie, historie z innych państw Unii Europejskiej pokazują, że i takich scenariuszy nie da się wykluczyć. W Danii podobny system bonusów sprawił, że ludzie zmieniali meldunek, tylko po to, aby uzyskać uprawnienia do uzyskiwania dopłaty. Duńczykom żyjącym blisko turbin przysługują jednak inne udogodnienia, jak np. odszkodowanie za utratę wartości nieruchomości. Jest więc od kogo się uczyć w zakresie konstruowania podobnych mechanizmów. Jednocześnie, pokazuje to dobrze, że nawet w „zielonej” Danii władza musiała sięgnąć po takie zachęty. Jak widać, problem z oporami mieszkańców nie występuje tylko w Polsce.
System w obecnej formie zdaniem ekspertki Instytutu Reform pomógłby inwestorom przełamać obawy mieszkańców. Ponieważ sprawa jest paląca, gdyż potrzebne są nowe moce w energetyce wiatrowej, to ten pomysł w jakimś stopniu się broni. Jednak w jej ocenie potrzebne jest doprecyzowanie przepisów lub rozważenie alternatyw.
Anczewska wylicza, że można rozważyć utworzenie Funduszu Wspólnotowego, poprzez który mieszkańcy decydowaliby na co przeznaczyć pieniądze w drodze głosowania. Gmina powinna natomiast odpowiadać za zarządzanie wypłatami z funduszu (a nie jak obecnie – inwestor). – Według nas wypłaty bezpośrednie powinny być opcjonalne i zależeć od decyzji władz gminy. Kluczowe jest ich ujednolicenie – postulujemy np. 2 tys. złotych rocznie na osobę. Pozwoliłoby to zachować równowagę między wsparciem dla mieszkańców, a finansowaniem szerszych inwestycji publicznych – dodaje ekspertka.
– Z naszej perspektywy kluczowe jest to, żeby zachęty dla społeczności lokalnych były przemyślane i dobrze zaprojektowane. Obecna propozycja roi się od bubli – kwituje Miłosz Jakubowski.
Przeczytaj też: NABE nie będzie, ale są inne pomysły
Pomysł, choć dobry i popierany przez branżę, wymaga więc kolejnych zmian. Zaraz po zgłoszeniu poprawki do projektu konieczna była korekta, senackie komisje też zaproponowały pewne zmiany. „W proponowanych zapisach odchodzi się od kosztownego i trudnego w realizacji modelu, w którym mieszkańcy musieli najpierw sfinansować część budowy wiatraka (10 – 15 tys. zł), by uzyskać korzyści (np. niższe rachunki za prąd), na rzecz systemu wsparcia finansowanego z funduszy inwestorów” – to stanowisko Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej, które poparło to rozwiązanie.
Diabeł, jak udowadniają eksperci, tkwi w szczegółach. A to i tak jeden z kilku wielkich problemów ustawy „wiatrakowej”.
Ponieważ Senat chce zmian w ustawie, ta wróci do Sejmu. Przez to niemal do zera spadają szanse na to, że ustawa trafi na biurko Andrzeja Dudy. Zajmie się nią najpewniej już nowy prezydent – Karol Nawrocki, który w trakcie kampanii zapowiadał, że nie będzie wspierał rozwoju energetyki wiatrowej w Polsce. W tej sytuacji niepewna jest przyszłość całej nowelizacji, a nie tylko zapisów związanych z wynagradzaniem mieszkańców. Abstrahując od sprawy pieniędzy dla mieszkańców, to z perspektywy potrzeb transformacji, nowe moce w energetyce wiatrowej zdecydowanie by się przydały. Jednak ten argument traci na sile, gdy próby naprawy sytuacji trafiają co rusz na nowe przeszkody.