Przedstawiciele opozycji, którzy mają lada moment dojść do władzy, mają wyraźny problem z projektami zapoczątkowanymi przez poprzedników. W trakcie kampanii wyborczej nie zostawiali na nich suchej nitki, ale gdy trzeba wypowiedzieć się już w okresie po wyborach, powstaje problem. Ostatni pokaz politycznego rozkroku mogliśmy zobaczyć we Wrocławiu
Jeżeli ktoś dał wiarę Donaldowi Tuskowi, który na wrocławskim Jagodnie zasugerował, że może uda się zmienić lokalizację pierwszej elektrowni jądrowej w Polsce, to mam kiepskie wiadomości. Szanse na to są mniej więcej takie same jak na to, że Mateusz Morawiecki stworzy nowy rząd.
Zasadniczo Tusk powiedział to, co chcieliby usłyszeć przeciwnicy budowy siłowni jądrowej na wybrzeżu, ale co nigdy się nie ziści. Zastrzegł co prawda, że rozważałby zmianę lokalizacji tylko wtedy, gdy nie będzie się wiązało to ze „stratą dużych pieniędzy i czasu”, a także nie naruszy relacji z USA, ale już te stwierdzenia wykluczają jakiekolwiek dalsze dywagacje na ten temat.
Przeczytaj też: Sondaż z rekomendacjami dla nowej władzy
Na Amerykanów postawiliśmy już dawno temu (a właściwie zrobił to polski rząd), a kolejne decyzje tylko potwierdzały, że to właśnie na współpracy Waszyngtonu z Warszawą będzie bazował program jądrowy. Przynajmniej ten, który realizuje rząd, bo teoretycznie jest jeszcze projekt PGE i ZE PAK, który spółki miałyby rozwijać wspólnie z KHNP z Korei Południowej.
Polsko-amerykańska współpraca została zresztą zacieśniona już na początkowym etapie przygotowań do budowy pierwszej elektrowni jądrowej w Polsce. Nawet raport o oddziaływaniu na środowisko, który przygotowuje się przed podjęciem decyzji o lokalizacji siłowni, został stworzony przy uwzględnieniu parametrów technologii, jaką oferuje tylko Westinghouse, a więc Stany Zjednoczone. W dodatku spośród państw, z których pochodziły spółki zainteresowane wejściem w polski program jądrowy, tylko z USA Polska miała podpisaną umowę międzyrządową. Trudno byłoby się z czegoś takiego wycofać.
Zmiana lokalizacji elektrowni jest już praktycznie niemożliwa również z powodów innych niż tylko relacje polsko-amerykańskie. Westinghouse, jak i inni oferenci, i tak czekali na wskazanie kolejnego miejsca pod budowę następnej elektrowni (co miało nastąpić jeszcze w 2023 roku), a w odwodzie są inne tereny wstępnie wskazane przez rząd. Tylko żaden z nich nie ma tych atutów, które ma lokalizacja „Lubiatowo-Kopalino” w gminie Choczewo. Czyli pakietu pozwoleń i badań, a także wszystkich niezbędnych decyzji administracyjnych.
Dotarliśmy do etapu, w którym zasadne staje się stwierdzenie, że „Polska nigdy wcześniej nie była tak blisko realizacji programu jądrowego”. Zdanie to pojawiło się już wcześniej nie tylko na łamach green-news.pl, ale i w innych mediach. Problematyczna „papierologia” jest w dużej mierze za nami, spółka Polskie Elektrownie Jądrowe uzyskała decyzję lokalizacyjną. Wcześniej wydano decyzję środowiskową, przeprowadzono konsultacje transgraniczne, a konsorcjum Westinghouse i Bechtel podpisało umowę projektową dla elektrowni.
Zmiana lokalizacji, o której tylko wspomniał Tusk, oznaczałyby wyrzucenie całej tej dokumentacji do kosza – razem z pieniędzmi, które wydano dotychczas na obsługę projektu. W ten sposób o kolejne lata opóźniłby się planowany na 2033 rok termin oddania pierwszego bloku jądrowego. Podsumowując: na obecnym etapie przygotowań majstrowanie przy projekcie szybko by go wykoleiło. I komplikacje byłyby dużo większe od tych, które napotkała do dziś nieukończona elektrownia Ostrołęka, na budowie której trzeba było burzyć pylony, bo minister zmienił zdanie i wycofał się z pomysłu stawiania bloku węglowego.
Sam audyt programu jądrowego nie jest natomiast złym pomysłem, zwłaszcza że rzeczywistość dość mocno rozjechała się z założeniami „Polityki Energetycznej Polski do 2040 r.” czy „Programu Polskiej Energetyki Jądrowej”. Przegląd warto przeprowadzić choćby po to, żeby wyklarować kwestię finansowania projektu, bo dotychczas rządzący nabierali w tej sprawie wody w usta, a notyfikacja wsparcia państwowego w Komisji Europejskiej dla budowy elektrowni jest w powijakach.
Mamy już za sobą kilka nieudanych podejść do programu jądrowego. Jedna z takich prób zakończyła się niepowodzeniem akurat wtedy, gdy rządził Donald Tusk. W 2014 roku zakładano nawet, że pierwsza elektrownia jądrowa zacznie działać w 2020 roku. Na pewno wpływ na trudności z realizacją tych zamiarów miała katastrofa w Fukushimie, która na lata zamroziła mnóstwo projektów i sprawiła, że społeczeństwo zwróciło się przeciwko atomowi. Nie tłumaczy to jednak tego, że wówczas nie wybrano nawet lokalizacji dla przyszłych bloków jądrowych.
Przeczytaj też: Czeski rząd przyjął strategię dla małych reaktorów SMR
A jeśli ktoś obawia się obecnie utopienia morza pieniędzy w projekcie jądrowym, to pragnę przypomnieć, że nicnierobienie w sprawie atomu także słono kosztuje. Przed laty na łamach Gazeta.pl podsumowałem, że przez 10 lat istnienia PGE EJ 1 i jej poprzedniczki (spółki oddelegowane do prac nad atomem) Polska wydała na program jądrowy co najmniej miliard złotych, a efekty prac były dalekie od oczekiwań. Ciekawostka: rekordowe wydatki PGE EJ 1 wcale nie przypadają na czasy rządów PO-PSL. Najwięcej, bo 108 mln zł, wydano w 2018 roku.
Dlatego jedyne, co warto odnotować z wystąpienia Tuska na Jagodnie na temat atomu, to jego słowa, że „musimy jak najszybciej rozpocząć budowę elektrowni jądrowej”. Skoro tak stawia sprawę, to o pomyśle ze zbadaniem nowej lokalizacji można spokojnie zapomnieć.