Dotychczas w UE to Niemcy wyznaczały kierunki przemian w energetyce. Po wybuchu wojny i weryfikacji niektórych planów Berlina to może się zmienić
Ostatnich kilka dni spędziłem z dziennikarzami – z całej Europy i nie tylko – na wyjeździe zorganizowanym przez Clean Energy Wire Network. Podróżowaliśmy po Francji, Niemczech i Szwajcarii. Dobór państw był nieprzypadkowy: każde z nich ma własny pomysł na energetykę jądrową. Paryż chce ją dalej rozwijać, Berlin – zwijać, a Berno jest gdzieś pomiędzy, bo elektrownie jądrowe zamierza utrzymywać przy życiu jeszcze przez wiele lat, ale niektóre już wyłącza. Trudno w tej chwili wskazać konkretne wnioski, które Polska mogłaby wysnuć na podstawie przykładów tych trzech państw. Każde z nich energetykę jądrową uruchamiało dziesiątki lat temu. Dziś tylko używane są elektrownie wybudowane w latach 70. i 80. ubiegłego wieku.
Jest jednak coś, na co warto zwrócić uwagę. Ze spotkań i rozmów wynika jedno: Europę czekają duże przetasowania w energetyce. I nie będą one związane wyłącznie ze skutkami wojny w Ukrainie i z polityką klimatyczną UE.
Trzeba pamiętać, że energetyka to w pierwszej kolejności biznes, który w Europie jest związany mocno z państwowymi spółkami. Z kolei Niemcy i Francja to największe gospodarki UE, więc to właśnie między nimi rozegra się kluczowa dla sektora potyczka, a jej zalążki już widać.
Wokół Francji zebrał się „atomowy sojusz” państw UE zainteresowanych rozwojem energetyki jądrowej, które lobbowały za umieszczeniem jej w taksonomii. Nie jest to przypadek, Francja mimo długiej listy tegorocznych problemów z reaktorami (połowa z nich jest wyłączona i czeka na naprawy) to wciąż atomowa potęga i jedyne państwo UE z takim potencjałem i doświadczeniem. Problem w tym, że Francuzi korzystają raczej z dawnej chwały, bo jeżeli chodzi o w miarę aktualne dokonania, to niespecjalnie jest czym się chwalić.
Przeczytaj też: Fotowoltaika pojawia się w coraz bardziej zaskakujących miejscach
Dlatego dla Paryża obecny kryzys to szansa, by nie tylko na własnym poletku reaktywować projekty jądrowe. Mając kilku zainteresowanych – a poza Polską budowę albo przynajmniej rozbudowę siłowni jądrowych rozważają Czechy, Chorwacja czy Bułgaria – Francja mogłaby zarobić i trochę rozruszać zastały przemysł atomowy. Nadal ma szansę go odbudować, potrzebuje tylko zamówień, zwłaszcza że ma idealną pozycję negocjacyjną, bo jako jedyna w UE jest w stanie dostarczyć technologię.
Żadne unijne państwo (poza Węgrami) nie kupi tej technologii od Rosjan czy Chińczyków, aktualnie globalnych atomowych liderów stawiających bez przerwy nowe elektrownie. Ewentualnymi rywalami o kontrakty mogą zostać Amerykanie, ale i oni dopiero wracają do atomu po latach przestoju.
Jest też w Europie państwo, które praktycznie zlikwidowało swój sektor jądrowy w ostatnim dwudziestoleciu. Chodzi oczywiście o Niemcy. Berlin zmieniał zdanie co do atomu, ale po katastrofie w Fukushimie klamka zapadła i kolejne elektrownie wyłączano. Nowy niemiecki rząd trochę waha się w kwestii utrzymania jeszcze działających reaktorów, ale wysyła jasny sygnał: chce rozwijać odnawialne źródła energii, przyszłość widzi w wiatrakach i panelach fotowoltaicznych. Warto podkreślić, że mimo rezygnacji z atomu w Niemczech dalej pracować będą natomiast np. zakłady produkujące paliwo jądrowe (jak ten w Lingen, należący do francuskiego Framatome z grupy EDF).
No i tu dochodzimy do clou całej opowieści. Może ktoś pamięta jeszcze ambitny projekt Energiewende, który Berlin zamierzał realizować dwutorowo? Podstawą transformacji energetycznej miały być przez jakiś czas elektrownie gazowe, by zabezpieczać stabilne dostawy prądu. Równoległe rozbudowywane miały być moce odnawialnych źródeł energii (OZE). Niemiecki przemysł dzięki takiej polityce gospodarczej rządu zdobył doświadczenie i kompetencje, a obecnie może wystawić całą kompanię spółek, które od ręki podejmą kontrakty na budowę OZE.
Od samego początku nie brakowało natomiast głosów, że Energiewende to projekt szerszy, wychodzący poza transformację energetyczną. Wszystko dlatego, że Niemcy chcieli błękitnym paliwem handlować w tej części Europy, stając się jego największym dostawcą dzięki Rosji (przy jednoczesnym promowaniu jednego słusznego modelu transformacji, czyli gazu plus OZE).
Wszystko szło po myśli Niemiec aż do konfliktu wokół budowy gazociągu Nord Stream 2 i wojny w Ukrainie, która wywróciła do góry nogami podstawy Energiewende. I z gazem Berlin został jak Himilsbach z angielskim. Natomiast ze spotkań i rozmów z przedstawicielami naszych zachodnich sąsiadów wynika, że szybko wpadli na pomysł jak to „odkręcić”. Nie zliczę, ile razy podczas wyjazdu usłyszałem, że „Rosja stosuje energię niczym broń”. Szkoda tylko, że dopiero teraz padają takie deklaracje. Natomiast równie często słyszałem, że przecież jeśli inne kraje poszłyby drogą „jak najwięcej OZE”, to system dałoby się bilansować na zasadzie solidarności. Czyli jak? Podobno prosto – zawsze gdzieś będzie wiało, więc jeżeli danego dnia np. wiatraki we Francji nie będą pracowały, to Paryż może importować energię od sąsiadów i tak dalej.
Mamy więc do czynienia z przemodelowaniem Energiewende do unowocześnionej wersji, 2.0. Bez paliw kopalnych (chyba że w rezerwie), ale z jeszcze większym udziałem OZE. Taki model ma gwarantować niezależność energetyczną. Kompetencje – zarówno biznesowe, jak i polityczne – aby przewodzić takiej transformacji ma, rzecz jasna, tylko Berlin. Zarysy tych planów pojawiły się już np. w pakiecie wielkanocnym, który przeszedł kilka zmian.
Dlatego też Niemcom może się nie podobać atomowy sojusz i ewentualny rozwój energetyki jądrowej na Starym Kontynencie. Z wielu powodów. Atom to stabilne źródło – przez dziesięciolecia udowadniał to we Francji, która eksportowała dalej energię wytworzoną przez ponad 50 reaktorów w kraju. Uzupełnienie miksu energetycznego o atom to dodatkowa moc, dostępna prawie cały czas (z przerwami na wymianę paliwa raz w roku). Nagle może zabraknąć chętnych do skupowania nadwyżek energii wygenerowanej przez flotę wiatraków na niemieckim wybrzeżu Bałtyku czy Morza Północnego.
Na pewno jest argument, który skutecznie może odstraszyć zainteresowanych atomem, niemający nic wspólnego z bezpieczeństwem. Chodzi o czas. Inwestycje w siłownie jądrowe mają zwykle opóźnienia, budowy z powodu restrykcyjnych przepisów ciągną się latami. A Europa potrzebuje zastąpić importowane dotąd z Rosji węglowodory trochę wcześniej niż za 10-15 lat.
Przeczytaj też: Orlen i Vestas napędzą wiatrowe inwestycje w Szczecinie i Świnoujściu
Ważne dla niedalekiej przyszłości będzie też to, jaki będzie skład tych „energetycznych bloków” w UE. Niemal pewne wydaje się, że po stronie Niemiec stanie np. Austria, która zaskarżyła już unijną decyzję, by uwzględnić atom w taksonomii. Do Francuzów blisko może być Czechom, którzy, choć dokonali twitterowej aneksji Kaliningradu, tj. Královca, to turbin na morzu nie postawią. Włochy to inny przypadek, wielka niewiadoma, z nowym rządem, który musi szybko wymyślić, jak przebudować krajowy miks, zbyt zależny od gazu.
Nie ma też się co oszukiwać – nie ma kraju w UE, który po 24 lutego 2022 roku zaryzykuje i uzależni system energetyczny jeszcze bardziej od importu w imię europejskiej współpracy. Nawet jeżeli miałby mieć takie umowy z innym członkiem UE i wieloletnim partnerem handlowym. Nie twierdzę, że energetyczna solidarność jest niemożliwa do osiągnięcia, tylko na tę chwilę podobne pomysły brzmią jak mrzonki. Wystarczy wspomnieć np. sprzeciw Polski i Węgier w sprawie obniżania zużycia gazu, zmieniające się propozycje Komisji Europejskiej, brak spójności w polityce UE ostatnich miesięcy. Nie ma i raczej nie będzie chętnych, by takie ryzyko podjąć. Jednak by pochylić się nad ewentualnymi zyskami z nieuniknionej transformacji – na to chętni się znajdą. Na razie jest dwóch.