Budżet na 2020 r. po raz pierwszy będzie miał nadwyżkę? Szkoda, że przy okazji rząd chce wykorzystać unijny system handlu uprawnieniami do emisji CO2, by obłożyć obywateli kolejnym parapodatkiem, a pieniądze przeznacza na własne cele
To będzie pierwszy od 1989 r. budżet bez deficytu – czytam w dzisiejszej prasie, m.in. w „Rzeczpospolitej”. Jednym słowem przedstawiony przez rząd projekt finansów państwa na przyszły rok pokazuje, że mimo rosnących wydatków nie zwiększą się potrzeby pożyczkowe.
Ale pieniądze nie biorą się znikąd. Zasypywanie dziury budżetowej przy jednoczesnym realizowaniu rosnących obietnic wyborczych oznacza między innymi, że Polska zamiast wspierać inwestycje w niskoemisyjne technologie, będzie przejadać wpływy z emisji CO2. I sięgnie głębiej do portfeli obywateli.
Przeczytaj też: Moc OZE rośnie, ale to nadal początek drogi
W okresie wzrostu gospodarczego równoważenie budżetu jest o tyle łatwiejsze, że wpływy z podatków i składek rosną. Do tego rząd uszczelnia system podatkowy. Wszystko to jednak by nie wystarczyło, więc potrzebne będą dodatkowe źródła pieniędzy. Silnym zastrzykiem gotówki w kasie państwa w 2020 r. będą wpływy z opłaty przekształceniowej OFE – sama zmiana działania otwartych funduszy emerytalnych da do budżetu 19,3 mld zł. Ale zaraz na drugim miejscu są wpływy ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2.
Jak czytam w projekcie „w latach 2020-2022 uwzględniono wpływy z tytułu sprzedaży dodatkowych praw do emisji w wysokości odpowiednio 5,7, 4,7 oraz 2,4 mld zł”. To daje razem 12,8 mld zł. I to właśnie te pieniądze, zamiast wspierać transformację energetyki i całej gospodarki, zostaną przeznaczone na finansowanie rosnących wydatków publicznych.
Żeby było jasne – tak jest w zasadzie od zawsze. Polska dostaje co roku darmowy przydział uprawnień do emisji, sprzedaje je na aukcjach. Zgodnie z założeniami unijnego systemu handlu prawami do emisji EU ETS, te środki nie są znaczone i rząd może robić z nimi co chce. Cały system uprawnień CO2 stworzono jednak po to, aby zwiększać konkurencyjność energetyki odnawialnej, a zebrane w ten sposób pieniądze mają służyć stopniowemu odchodzeniu od węgla. W Polsce tymczasem wpływy z tytułu uprawnień są przejadane, a zielone inwestycje dostają o wiele mniejsze wsparcie niż wynikałoby z wpływów do budżetu i to z innych źródeł – np. z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.
Przeczytaj też: Firmy dostaną większe dopłaty do aut na prąd
W ciągu ostatniego roku uprawnienia CO2 mocno zdrożały – kosztują obecnie po 25 euro za tonę emisji, podczas gdy w zeszłym roku były po 6-7 euro. Wzrost kosztów nabycia uprawnień oznacza, że ceny energii elektrycznej, która jest w 80 proc. wytwarzana z węgla, idą w górę. Ale była też nadzieja, że powstająca dzięki temu nadwyżka zostanie przeznaczona na unowocześnianie energetyki. Niestety, z projektu budżetu można wnioskować, że nic takiego nie natąpi.
Mało tego, paradoksalnie rząd wykorzystuje zasady funkcjonowania EU ETS do tego, by obłożyć obywateli kolejnym parapodatkiem, z którego pieniądze przeznacza na własne cele. Można byłoby wydać te miliardy złotych na zmniejszanie udziału węgla w energetyce, dzięki czemu w przyszłości ceny energii by spadły, ponieważ OZE cały czas tanieją, o czym pisaliśmy np. tutaj.
To wszystko nie zmienia faktu, że polskie elektrownie będą wymagać modernizacji. Tak czy inaczej więc inwestycje są niezbędne. Zwłaszcza że UE przygotowuje plan dochodzenia do gospodarki o zerowej emisji netto w 2050 r., a negocjacje w tej prawie będą toczyć się już w najbliższych miesiącach. Wobec tego polski rząd będzie potrzebował więcej środków z UE. Na razie cały plan dochodzenia do neutralności klimatycznej polski rząd zawetował, stawiając się w bardzo wąskiej opozycji. To wszystko zwiastuje trudne negocjacje z Brukselą.