2020 rok od zawsze miał być czasem przełomu, ale wydawał się odległą perspektywą. W końcu nadszedł. Polityka klimatyczna UE ciągle przyspiesza, a Polska nie jest gotowa ani na to, co już się wydarzyło, ani tym bardziej na to, co ma dopiero nastąpić
Przez wszystkie lata mojej pracy, a polityką klimatyczno-energetyczną zajmuję się już trzynaście lat, rok 2020 jawił się jako odległy, ale bardzo znaczący termin. Na forum światowym miał wyznaczać koniec ery Protokołu z Kioto, a konkretnie jego drugiego okresu (to międzynarodowa umowa, w której kraje świata zapisały, które z nich będą musiały obniżyć światowe emisje; wyszło średnio, ale to była pierwsza taka próba, a te z reguły się nie udają).
Na poziomie unijnym 2020 rok miał być czasem rozliczenia pierwszego pakietu klimatyczno-energetycznego z trzema dwudziestoprocentowymi celami (tzw. 3 x 20 proc. redukcji emisji, udziału źródeł odnawialnych - OZE i efektywności energetycznej).
I tylko na poziomie Polski nie wyznaczyliśmy sobie związanych z tym terminem celów. Przez tych kilkanaście lat nie skorzystaliśmy z okazji, żeby formalnie zaplanować w kraju co, kiedy i jak chcielibyśmy zrobić, żeby emitować mniej. Słyszał ktoś o przyjętych i realizowanych krajowych strategiach energetycznych na 2020, 2030 lub 2040 rok, albo może jakichś proklimatycznych i przełomowych polskich technologiach w energetyce? No właśnie. Ja też nie.
Przeczytaj też: To koniec górnictwa, jakie znamy. Ten kryzys jest inny niż wszystkie
Zdecydowanie łatwiej było nam mówić, że po pierwsze, to już zredukowaliśmy emisje od 1988 r. (faktycznie nastąpiło to, kiedy upadł przemysł z lat PRL), więc jesteśmy liderami obniżania emisji i już wystarczy tego wysiłku. Efekt jest taki, że w 2018 r. emisje wzrosły nam o 3,5 proc., podczas w UE średnio spadły o 2,5 proc. Po drugie, fajnie było po prostu powiedzieć, że Unia nam narzuca jakieś bzdurne cele klimatyczne, z którymi popularnie i patriotycznie było się nie zgodzić, bo mamy węgiel. Dużo węgla.
Jednocześnie kolejni rządzący usilnie starali się nie pamiętać o tym, że unijny system handlu uprawnieniami do emisji (EU ETS) został skonstruowany po to, by finalnie doprowadzić do nieopłacalności węgla. A zaraz w drugiej kolejności – pozostałych paliw kopalnych, w tym gazu. Odpowiadając z góry na zarzuty, które zawsze się pojawiają: tak, EU ETS był po drodze „podkręcany” w sposób, który zakłócił jego rynkowy charakter. Ale jego założenia i ostateczne cele pozostały niezmienne i uprawnienia do emisji będą drożeć. Ponadto, system jest i będzie częścią unijnego porządku prawnego, a ochrona klimatu zapisana jest w traktacie. Wyjście z EU ETS oznacza wyjście z UE. Tak tylko przypominam.
Ten węgloargument powtarzaliśmy nieprzerwanie od wejścia do UE w 2004 roku, licząc pewnie na to, że unijna moda/ideologia/religia/fantazja na politykę klimatyczną się wkrótce skończy. Pewnie dlatego nie za bardzo inwestowaliśmy w transformację energetyki i ciepłownictwa. I w końcu doszliśmy do kamienia miliowego, jakim jest 2020 rok, ale jako kraj nadal mówimy, że mamy dużo węgla. No i faktycznie - stanowi on ok. 75 proc. miksu energetycznego. Całkiem sporo tego „czarnego złota”, bo już ponad 6 milionów ton, leży też na przykopalnianych zwałach, a część krąży po Polsce pociągami po to, żeby ostatecznie spocząć na centralnym cmentarzysku, tfu, w magazynie węgla pod Ostrowem Wielkopolskim. Nie jest też tajemnicą, że niewiele się zmieniło w kwestii rządowych obaw przed najazdem górniczych związkowców na Warszawę.
O szczegółach powolnej, acz nieuniknionej śmierci węgla nie będę się rozpisywać, bo o wiele lepiej robią to chociażby Karolina Baca-Pogorzelska, Justyna Piszczatowska czy Rafał Zasuń oraz wielu ekspertów energetycznych. Trzeba pamiętać tylko jedno: nie sprowadzamy węgla z ukraińskiego Donbasu, tylko antracyt. I nie rząd, tylko prywaciarze. Z węglem energetycznym sprawa ma się inaczej.
Przeczytaj też: Jest projekt nowego prawa klimatycznego UE
W okolicach katowickiego szczytu COP24 w grudniu 2018 roku coś jednak jakby w kraju drgnęło. Zaczęło się od młodzieży, która, jak wielu twierdzi, najwyraźniej bez sensu domaga się przyszłości, w której można będzie dorosnąć i spokojnie się zestarzeć. Młodzi zaczęli się organizować lokalnie, krajowo i globalnie, zabierać głos publicznie i uczyć się o tym, o czym mówimy, kiedy myślimy o polityce klimatycznej. Jasne, że się nie znają na energetyce, ale biorąc pod uwagę, że mają często naście lat, to jeszcze mogą się poznać. A od tych, którzy się znają i mają moc sprawczą, oczekują decyzyjności i wyboru opcji, która najmniej zaszkodzi ich przyszłości. Za trzy lata ta świadomość ma szansę przełożyć się na bardzo konkretne głosy w wyborach, a obecnie już się przekłada na stopniowe i coraz bardziej świadome wybory konsumenckie.
Inne ruchy miejskie, regionalne i krajowe zajęły się, dość zresztą skutecznie, sprawą smogu. Jest on tylko częściowo powiązany z ochroną klimatu. Niemniej, ochoczo podchwycili to politycy myląc na potęgę, z premedytacją lub bez, oba wątki. Większość społeczeństwa łykała ten przekaz jak młode pelikany, ale zaangażowana klimatycznie młodzież już nie. Aktywizm zadziałał.
Mniej, więcej w tym samym czasie Unia wróciła z wymogami planowania transformacji klimatyczno-energetycznej: na 10 i 30 lat do przodu (podpowiem, Polska też jest w UE i brała udział w wypracowaniu i przyjmowaniu tych wymogów). Dlatego też Polska bezkompromisowo postanowiła, że opracuje wreszcie swoją strategię energetyczną. Na 20 lat do przodu. Miała być ona przyjmowana niemalże „natentychmiast”, a to było w listopadzie 2018 r. Zgadnijcie, jak nam poszło, albo poszukajcie w internecie pod hasłem „PEP2040”.
Ale Unia za to nie odpuściła, więc Polska naprędce przygotowała i przesłała do Brukseli swój plan do 2030 roku, pomijając proces konsultacji społecznych wymagany unijnym prawem. Smutne. Jeszcze smutniejsze jest to, że w planie nie wzięto pod uwagę tego, o czym trąbiono przynajmniej od szczytu w Katowicach: że obecne cele redukcyjne nie są wystarczające i że UE z pewnością będzie musiała zwiększyć swój wysiłek.
Mając to wszystko na uwadze Polska ambitnie zaproponowała, że do 2030 r. w jej miksie energetycznym będzie jeszcze 56-60 proc. węgla. Jednocześnie zaś zaczęła się głośno (i w sumie dość skutecznie) domagać się środków na sprawiedliwą transformację, której, sądząc po powyższym planie, nie zamierza przeprowadzać. W grudniu 2019 r. Polska wzmocniła zaś swój wizerunek klimatycznego marudera odkładając w czasie termin zgody, a może i realizacji tzw. neutralności klimatycznej na poziomie UE. „Dla odmiany” nie wiadomo też co się dzieje z krajową strategią na kolejne 30 lat (do 2050 r.), która także powinna była być przesłana do Brukseli do końca ubiegłego roku. Można mieć tylko nadzieję, że opóźnienia oznaczają, że ostatecznie będzie ona bardziej odpowiadała wyzwaniom globalnej, unijnej i krajowej polityki klimatycznej.
Jest rok 2020 i wiemy już, że:
Przeczytaj też: Program „Czyste powietrze” po nowemu. Oto 10 najważniejszych usprawnień
Witamy w przyszłości. Szkoda, że zamiast wdrażać już kolejne, korzystne dla całej polskiej gospodarki strategie i ograniczać w Polsce emisję CO2, polscy politycy nadal mocno skupiają się na tym, by utrzymać wysoką pozycję węgla.