Ministerstwo Energii po rocznych pracach przedstawiło projekt polityki energetycznej kraju zakładający, że w ciągu ponad dekady udział energii odnawialnej w całkowitej produkcji nie wzrosnie nawet o 10 punktów proc.
W czasie gdy polskie media dyskutują o nowym składzie rządu i o tym, czy Ministerstwo Energii zostanie zlikwidowane, resort publikuje zaktualizowany projekt polityki energetycznej państwa do 2040 r.
Sam dokument liczy 84 strony plus załączniki, więc na bardziej szczegółową analizę jeszcze przyjdzie czas, ale już na pierwszy rzut oka widać, że ME rewolucji na odchodne nie proponuje. Jeśli chodzi o rozwój odnawialnych źródeł energii, to zmiany są symboliczne.
Przeczytaj też: Powrót węgla w Niemczech? Niekoniecznie
Wcześniej kierowane przez Krzysztofa Tchórzewskiego ministerstwo deklarowało, że do 2030 r. udział węgla w produkcji energii elektrycznej będzie wynosił 60 proc. W nowej wersji projektu zmiana jest w zasadzie kosmetyczna – ze spalania węgla za 11 lat Polska ma nadal czerpać 56-60 proc. prądu.
Jeśli chodzi o tempo rozwoju OZE, to również bez niespodzianek. Udział zielonej energii w miksie energetycznym rośnie o maksymalnie 2 pkt. proc., do 23 proc. (obecnie wynosi około 14 proc.). A i ten wzrost uzależniony jest od uzyskania pieniędzy z UE. – Realizacja celu OZE na poziomie 23 proc. będzie możliwa w sytuacji przyznania Polsce dodatkowych środków unijnych, w tym przeznaczonych na sprawiedliwą transformację – czytam w PEP 2040.
Jeśli chodzi o przyszłość energetyki wiatrowej, to widać pewne zmiany. Jest to trochę zabawne, bo w projekcie z listopada poprzedniego roku ME zakładało, że po 2035 r. wiatraki na lądzie znikną. Teraz zdecydowało, że jednak nie – to oznacza prawdopodobnie, że obecny minister przewiduje, że kolejne ekipy rządzące pozwolą na tak zwany repowering, czyli budowanie wiatraków w miejscu już istniejących, wycofywanych z użytku farm. Obecnie istnieją w Polsce wiatraki lądowe o mocy 6 GW, w tym i przyszłym roku zamówione zostaną nowe i na tym się kończy. Maksymalna moc przewidywana w tej technologii to 9,5 GW.
Bardzo wątpliwe, by prognoza ta się zrealizowała. Jak zwracają uwagę branżowi eksperci, farmy wiatrowe na lądzie są obecnie najtańszym dostępnym źródłem energii. Dlatego zaczynają pojawiać się pierwsze niezależne od rządowych środków wsparcia (mała farma, która pozwoli innogy zrealizować kontrakt z Kompanią Piwowarską oraz druga, zapowiadana przez Polenergię).
Jedyne co jeszcze blokuje rozwój tej branży, to zasada 10h, która eliminuje większość terytorium kraju z budowy nowych wiatraków (muszą być oddalone od zabudowań mieszkalnych o dystans odpowiadający co najmniej 10-krotnej wysokości wiatraka wraz z łopatami). A i tak ze strony osób, które mogą znaleźć się w przyszłym rządzie, słychać deklaracje, że przepisy te zostaną złagodzone.
Z farmami morskimi, tymi na Bałtyku, resort energii obszedł się dużo łaskawiej. Nie tylko zadeklarował ukończenie prac nad ustawą, która wesprze rozwój tej branży, ale również wpisał do PEP 2040, że ich moc do 2030 r. wyniesie 3,8 GW, a do 2040 – prawie 8 GW (obie wielkości są poniżej szacowanego przez rynek potencjału).
Przeczytaj też: Magazyny energii zmiotą z rynku gaz? Szybko tanieją
Energetyka słoneczna ma tymczasem rozwijać się dość lawinowo. Obecnie w tej technologii Polska odnotowała 1 GW mocy, już w przyszłym roku ma się podwoić (wynosić 2,2 GW). W latach 2030 i 2040 panele słoneczne mają mieć łączną moc – odpowiednio – 7,2 i 16 gigawatów.
Równolegle ME nie poddaje się z atomem – nowe bloki jądrowe miałyby powstać do 2033 roku, co wymagałoby ustalenia już w przyszłym roku modelu finansowania. Takie deklaracje co do terminów składano już kilka razy.
Problemów z całym projektem jest więcej. Jest niespójny z polityką UE, która zakłada już w 2050 r. całkowite zaprzestanie emisji CO2 (w ujęciu netto). Również koszty emisji zakładane w prognozach PEP 2040 nie odpowiadają rzeczywistości. Obecnie rynek wycenia je w okolicach 25 euro za tonę, a w dokumencie ministerstwa cena na przyszły rok to 17 euro/tonę CO2.