Wygląda na to, że Polska uzależnia się od paliwa, które część Europy sukcesywnie porzuca. Najnowsze dane na temat zużycia gazu i importu LNG w Unii Europejskiej pokazują, że słynna „pułapka gazowa” raczej nas nie ominie
Unia Europejska zaimportowała w 2024 roku o 16 proc. skroplonego gazu LNG mniej niż rok wcześniej. Oznacza to spadek importu o ok. 21 miliardów m3 – wylicza w najnowszym raporcie Institute for Energy Economics and Financial Analysis (IEEFA).
Malejący import to efekt gazowego zaciskania pasa w UE, wywołanego wysokimi cenami surowca, ale i chęcią odcięcia się od dostaw z Rosji. Niebieskie paliwo nie dociera już do Wspólnoty rurociągami, ale w formie LNG wciąż trafia do europejskich sieci. Zdecydowanym cieniem na Brukseli kładzie się brak zakazu importu rosyjskiego LNG, bo ten wzrósł o 18 proc.
Przeczytaj też: PGE chce przejąć projekt gazowy i atomowy od ZE PAK
Unia zamieniła uzależnienie od jednej ze stacji z gazem (Rosja) na inną (USA). Amerykanie w ubiegłym roku byli głównymi dostawcami LNG, co na pewno Waszyngton w niedalekiej przyszłości zechce wykorzystać. Na plus należy odnotować wyraźny spadek zużycia gazu w UE. Od 2021 do 2024 roku zmalało o 20 proc., co ma odzwierciedlenie w mniejszym imporcie.
Import wyraźnie redukują Belgowie (o 29 proc.) i Hiszpanie (o 28 proc.), ale jednocześnie... częściej sprowadzają LNG z Rosji. Francja, Belgia i Hiszpania odebrały 85 proc. rosyjskiego LNG, który trafił do państw UE w 2024 roku. IEEFA zaznacza jednocześnie, że zestawienie powstało na podstawie danych tylko od stycznia do listopada 2024 r. Za rosyjski skroplony gaz UE zapłaciła 6,3 mld euro, a import LNG do Wspólnoty łącznie kosztował 35,9 mld euro.
Szczególnie ciekawy jest przypadek Francji, która na LNG wydała u Rosjan aż 2,7 mld euro (rok wcześniej – 2,1 mld euro). Jednak Francuzi zaopatrują się nie tylko dla siebie. Część gazu, który dociera do portu w Dunkierce, jest potem reeksportowana do Niemiec. Jak pisał na początku bieżącego roku „Financial Times", należąca do niemieckiego rządu federalnego spółka SEFE (Securing Energy for Europe, dawniej Gazprom Germania) kupiła w 2024 r. przez Dunkierkę co najmniej 58 dostaw.
IEEFA sugeruje, że największy wpływ na słabnące zainteresowanie gazem ziemnym ma rosnący udział odnawialnych źródeł energii (OZE) w europejskiej energetyce. To jeden z tych przypadków, w których można mówić o wspólnym sukcesie UE. Po agresji Rosji na Ukrainę powstał plan odchodzenia od rosyjskich węglowodorów (z wyjątkiem LNG, niestety) i zastąpienia ich OZE. To, jak wysokie ceny gazu odbiły się na europejskim przemyśle, to temat na inny tekst.
Chociaż maleje zapotrzebowanie na gaz, to rosną możliwości odbioru LNG w Europie. Efekt jest taki, że połowa z terminali dla skroplonego gazu ziemnego przez dużą część roku 2024 r. była bezczynna. Uśredniony współczynnik wykorzystania ich mocy odbiorczych był poniżej 40 proc.
Jak na tle 26 innych państw wypada Polska? Nie zmniejszyliśmy importu LNG, sprowadziliśmy go w 2024 roku tyle samo, co rok wcześniej, czyli 6,4 mld m3. Wydaliśmy na niego 1,75 mld euro, z czego 1,1 mld euro powędrowało do USA. Pozostała część – do Kataru. Pieniądze w teorii zarabiają nasi sojusznicy i sprawdzeni partnerzy handlowi. Jednak jak donosi agencja Reutera, na poziomie unijnym rozważany jest scenariusz, aby UE inwestowała w zagraniczne projekty LNG poza Stanami Zjednoczonymi. Chodzi o to, aby mieć pewnych dostawców na długie lata. USA wciąż ten warunek spełniają, ale istnieją obawy, że administracja Trumpa zacznie grać cłami i pójdzie na zwarcie z Europą.
Polska stale zwiększa swoje możliwości odbioru LNG. Rozbudowa terminala w Świnoujściu została ukończona z początkiem br., co pozwoli na sprowadzenie rocznie o 2,1 mld m3 LNG więcej. W planach jest również pływającey terminal odbioru LNG (FSRU) w Gdańsku. Po co te inwestycje? Baltic Pipe już pozwala na sprowadzanie gazu rurociągiem. Natomiast gazociąg z Rosji ma zakręcony kurek i jeśli nad Wisłę ma trafiać więcej gazu, to właśnie w formie LNG.
Spełniają się obawy tych, którzy przestrzegali, że Polska może uzależnić się od gazu. Nie dość, że zwiększane są możliwości jego odbioru, to kolejne ruchy rządu i spółek w kraju wskazują na jedno: będą powstawać nowe źródła energii elektrycznej i ciepła bazujące na gazie. Bloki w tej technologii będą budowane zarówno dla elektroenergetyki, jak i ciepłownictwa – jako alternatywa dla wysłużonych i bardziej emisyjnych jednostek węglowych.
To dlatego planowana jest specjalna aukcja dogrywkowa na rynku mocy wyłącznie dla bloków gazowych. Zresztą, gazu w miksie wytwórczym nam stale przybywa, widać to było choćby w podsumowaniach za 2024 r. Nie zmienia to jednak tego, że gaz ziemny to wciąż paliwo kopalne (a więc jego spalanie wiąże się z wytwarzaniem CO2). W dodatku takie, którego Polska nie ma w nadmiarze, podobnie jej sąsiedzi. Więc korzystanie z niego wiąże się z zależnością od importu. Marnym pocieszeniem jest fakt, że w elektroenergetyce gazowe jednostki nie mają pracować stale, a tylko jako tzw. źródła szczytowe.
Od lat ostrzegano, że tak skończy się brak planów na energetykę węglową oraz brak inwestycji w inne źródła wytwórcze, które uzupełniłyby generację z OZE. Przestrzegano przed „pułapką gazową”, w którą wpadli Niemcy, gdy przestawili gospodarkę na gaz, zakładając, że będą mieć stały dostęp do taniego surowca z Rosji. Wygląda na to, że Polski też to nie ominie, bo lukę wytwórczą po węglu trzeba będzie wypełnić właśnie gazem.
Z LNG jest tak, że to bomba z opóźnionym zapłonem nie tylko dla kieszeni. Jak udowodnił prof. Robert W. Howarth, gdyby zliczyć emisje (przeliczone na ekwiwalent CO2) powstałe podczas wydobywania gazu ziemnego w USA (a to głównie gaz łupkowy), jego transportu, a potem spalania, może okazać się, że lepiej jest... spalać węgiel niż gaz. Pod warunkiem, że węgiel byłby wydobywany „na miejscu", czyli jego dostarczenie odbyłoby się w obrębie jednego państwa. Howarth, biogeochemik, wyliczał to dokładnie w pracy „The greenhouse gas footprint of liquefied natural gas (LNG) exported from the United States".
Głośna analiza ujrzała światło dzienne we wrześniu 2024 r., ale wcześniej skorzystał z niej ówczesny prezydent USA. Joe Biden użył jej jako argumentu za tym, aby zablokować licencje eksportowe dla kilkunastu projektów terminali LNG. Teraz Donald Trump zamierza tę decyzję cofnąć, ale praca Howartha została.
Przeczytaj też: Brytyjczycy rozpędzają transformację
Kilka tygodni temu podczas webinaru miałem okazję zapytać Roberta Howartha o to, co jego zdaniem powinny robić Polska i państwa europejskie w obecnej sytuacji. Jego recepta jest prosta: elektryfikacja na ogromną skalę, bo najwięcej gazu nie zużywają sektor elektroenergetyczny czy przemysł. To ciepłownictwo pobiera najwięcej gazu, zwłaszcza to przydomowe. Gospodarstwa domowe również dorzucają do tego zużycia swoją cegiełkę, jeśli korzystają z kuchenek gazowych.
– Trzeba sprawić, żeby zaprzestano używać gazu w domach, w budynkach, zwłaszcza jako źródło ogrzewania. To sytuacja win-win. Nie tylko poprawi się bezpieczeństwo energetyczne, ale to nisko wiszący owoc: mniejsze zużycie gazu ma zawsze pozytywny skutek dla klimatu – powiedział Howarth.
Fot. Terminal LNG w Świnoujściu / mat. prasowe Gaz-System