O tzw. świadectwach pochodzenia było głośno od tygodni, branża OZE alarmowała, że zmiany zagrażają płynności finansowej niektórych wytwórców. Natomiast są i tacy, których cieszy ruch resortu klimatu
Tzw. zielone certyfikaty czy inaczej świadectwa pochodzenia to specjalny mechanizm wsparcia dla wytwórców energii elektrycznej z odnawialnych źródeł (OZE). Za wyprodukowaną „zieloną” energię otrzymują certyfikat, którym potem mogą handlować na Towarowej Giełdzie Energii. Jednocześnie spółki sprzedające energię zostały ustawowo zobowiązane do skupowania ich w ilości określonej w rozporządzeniu.
Ten rodzaj systemu wsparcia dla OZE jest stopniowo wygaszany (od 2016 roku), modyfikowany, a samo obligo w zakresie zielonych certyfikatów malało (w 2022 roku było to 18,5 proc., w 2023 – 12 proc.). Nigdy wcześniej nie zmniejszono go jednak tak radykalnie i nagle, jak teraz.
Przeczytaj też: Rozpędzona Polenergia liczy zyski i emituje kolejne akcje
O tym, że obowiązek dotyczący zielonych certyfikatów zmaleje, wiadomo było od połowy br. Proces ten miał następować stopniowo, o 1 pkt proc. rocznie. Projekt rozporządzenia w tej sprawie niespodziewanie jednak zmieniono i w sierpniu zapisano w nim, że udział świadectw pochodzenia ma wynosić 5 proc. energii wprowadzanej do sprzedaży. Nerwowo zareagowała na to branża OZE, o czym pisałem w tekście „Ta regulacja doprowadzi do całkowitej zapaści”. Nieoczekiwane zmiany dla rynku zielonej energii.
Mimo apeli sektora, Ministerstwo Klimatu i Środowiska nie zmieniło zdania. W Dzienniku Ustaw 29 sierpnia opublikowano rozporządzenie ws. świadectw pochodzenia, ustanawiające 5-proc. limit. Choć rozporządzenie weszło w życie (nastąpiło to 30 sierpnia), to jego zapisy zaczną obowiązywać w praktyce w 2024 r.
Przeczytaj też: Pół roku naboru do „Grantu OZE”. 2,4 tys. wniosków
Plany MKiŚ skrytykowały wcześniej Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej, Stowarzyszenie Energii Odnawialnej i Związek Pracodawców Polskich. We wspólnym apelu przestrzegały przed możliwą destabilizacją rynku świadectw pochodzenia, krytykując jednocześnie argumentację resortu. MKiŚ dowodziło bowiem, że świadectw jest i tak jest na rynku za dużo, a w dodatku są zbyt drogie, dlatego rząd, zmniejszając ustawowy obowiązek w ich zakresie, chce wyeliminować nadpodaż i uspokoić wahania cen certyfikatów. Efekt na razie był odwrotny, bo gdy resort ogłosił swoje zamiary, ceny zapikowały i spadły o 50 proc., najmocniej w historii.
Inne zdanie ma w tej kwestii przemysł. Hutnicza Izba Przemysłowo-Handlowa w piśmie do członków rządu udzieliła poparcia takiemu pomysłowi. Zaznaczyła zresztą, że postulowała jeszcze niższy obowiązek – nie 5 proc., a 2 proc. Jak wyjaśniała HIPH, przemysł energochłonny mierzy się w ostatnich miesiącach z wysokimi kosztami energii, a obowiązek nabywania świadectw dodatkowo obciąża budżety firm. Zdaniem Izby, wytwórcy energii elektrycznej, zwłaszcza z OZE, już są beneficjentami obecnej sytuacji, gdy ceny energii są tak wysokie.