
Kolejny projekt deregulacyjny zderzył się z falą krytyki prawników i ekspertów z organizacji pozarządowych. Mówią o chaosie i biorą w obronę urzędników, których milczenie miałoby oznaczać zgodę m.in. na prowadzenie inwestycji bez oceny oddziaływania na środowisko
Dokument, którego pełna nazwa brzmi: Projekt ustawy o zmianie niektórych ustaw w celu uproszczenia procedur administracyjnych w sprawach rozstrzyganych w drodze decyzji administracyjnych albo załatwianych milcząco, przewiduje wprowadzenie mechanizmu tzw. milczącej zgody w takich procesach, jak wydanie decyzji o uwarunkowaniach środowiskowych czy przedłużanie pozwoleń wodnoprawnych.
Projekt UDER95 zakłada zmiany w 17 ustawach, w tym m.in. w Ustawie o udostępnianiu informacji o środowisku i jego ochronie, udziale społeczeństwa w ochronie środowiska oraz o ocenach oddziaływania na środowisko, Ustawie o odpadach i Prawie wodnym.
Przeczytaj też: PiS i pomysł na obejście wymogów środowiskowych z 2023 roku
Przedstawiciele ponad 100 organizacji, w tym m.in. Fundacji ClientEarth Prawnicy dla Ziemi, Pracowni na rzecz Wszystkich Istot, Fundacji Frank Bold czy WWF Polska, podpisali apel do premiera. Protestują przeciw UDER95 i apelują o jego wycofanie.
„Rząd proponuje nieprzemyślane, niespójne i chaotyczne rozwiązanie, które przewlekłości procedur administracyjnych nie tylko nie rozwiąże, ale stworzy szereg nowych problemów” – czytamy.
Dziś instytucja milczącego załatwienia sprawy istnieje w Kodeksie postępowania administracyjnego, ale zastosowanie ma tylko, jeśli ma to odnośnik w konkretnych ustawach. Takich przypadków jest niewiele.
„Wprowadzenie instytucji milczącego załatwienia sprawy w szerszym zakresie sprawi, że decyzje będą podejmowane szybciej, a obywatele i przedsiębiorcy nie będą musieli czekać na formalne rozstrzygnięcie, jeżeli organ nie podejmie decyzji w określonym terminie” – tak projekt uzasadniał ustawodawca. Jeśli więc urząd nie wyda decyzji lub nie wniesie sprzeciwu w określonym terminie, sprawa zostanie uznana za rozstrzygniętą na korzyść wnioskodawcy.
Takim urzędem jest m.in. Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska, niezbędna w procesie oceny oddziaływania inwestycji na środowisko (tzw. OOŚ). Decyzję o przeprowadzeniu OOŚ podejmują wójt, burmistrz lub prezydent, po uzyskaniu opinii RDOŚ.
– Zgodnie z proponowanymi przepisami, jeśli RDOŚ nie wyda opinii w ciągu 14 dni, to tak, jakby stwierdzał brak potrzeby przeprowadzania OOŚ. Następnie, jeśli organ rozpoznający sprawę nie wyda postanowienia w ciągu 60 dni, to również przyjmuje się, że OOŚ nie jest konieczna – mówi Maria Włoskowicz, prawniczka z Fundacji ClientEarth Prawnicy dla Ziemi.
– W praktyce oznacza to, że nawet gdy ocena środowiskowa jest konieczna, może nie zostać wykonana. Inwestycja powstanie, ale jej wpływ na powietrze, glebę, a także zdrowie i życie ludzi nie zostanie rzetelnie zbadany. Taka propozycja to niebezpieczna gra, w której stawką jest bezpieczeństwo Polek i Polaków oraz stan naszego środowiska – dodaje ekspertka.
W liście do premiera organizacje piszą, że może chodzić o inwestycje znacząco wpływające na zdrowie i życie obywateli, które trzeba każdorazowo zbadać. „(...) zezwolenia na realizację takich projektów nie powinny być podejmowane pospiesznie i lekką ręką, tylko by zaspokoić niecierpliwość inwestorów” – czytamy.
– Autorzy projektów deregulacyjnych przyzwyczaili nas już do niskiej jakości legislacji, ale tym razem jest jeszcze gorzej – mówi Miłosz Jakubowski, radca prawny z Fundacji Frank Bold. Podkreśla, że przepisy są w wielu miejscach niejasne i wewnętrznie sprzeczne, co odbije się także na samych inwestorach. Wskazuje na większe ryzyko odwołań, skarg i stwierdzania nieważności ostatecznych decyzji. Odstąpienie od oceny oddziaływania na środowisko oznacza także brak konsultacji społecznych, brak uwzględnienia głosu lokalnych społeczności i organizacji – przekonują eksperci.
– W praktyce obok domu każdego i każdej z nas może powstać np. chlewnia przemysłowa, a mieszkanki i mieszkańcy nie będą mieli możliwości przedstawienia swoich uwag – tłumaczy Justyna Choroś z Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków. Za pomocą milczącej zgody ma być możliwe także przedłużenie pozwoleń wodnoprawnych (nawet na kolejne 20 lat) oraz zezwoleń na zbieranie i przetwarzanie odpadów (do 10 lat) i to też może nieść ze sobą niebezpieczeństwo dla obywateli.
– Wyobraźmy sobie starą, awaryjną oczyszczalnię ścieków regularnie zatruwającą rzekę, nad którą mieszkają tysiące ludzi. Nagle może się okazać, że wadliwa oczyszczalnia będzie truć przez kolejne dwie dekady, bo wniosek o przedłużenie działania, który powinien zostać zweryfikowany i ewentualnie odrzucony, zwyczajnie „przeterminował się” w szufladzie urzędnika – tłumaczy Ryszard Babiasz z Fundacji WWF Polska.
Projekt nie znosi obowiązku rzetelnej weryfikacji sprawy przez urzędy, ale niejako nakłada na nie sankcję za bezczynność. Można sobie oczywiście wyobrazić sytuacje, że w jakichś prostych sprawach milczące zamknięcie postępowania może być korzystne dla wszystkich stron. Skoro jednak jest sankcja, to musi być też wina – to prowadzi do wniosku, że ustawodawca miał założenie, iż urzędnicy, jeśli opóźniają odpowiedzi na sprawy obywateli czy inwestorów, to robią to rozmyślnie.
Protestujące organizacje złej woli jednak – co do zasady – nie zakładają. „U podstaw projektu ustawy leży błędne naszym zdaniem założenie, że przypadki przewlekłego prowadzenia postępowań w procesie inwestycyjnym są efektem opieszałości urzędników” – piszą wprost. – Takie sytuacje najczęściej wynikają z braków organizacyjnych i kadrowych, które są konsekwencją niedofinansowania organów ochrony środowiska – doprecyzowuje Jacek Engel z Fundacji Greenmind.
– Drugą przyczyną jest niska jakość dokumentacji przedkładanej przez inwestorów, a dotyczącej nierzadko przedsięwzięć o dużym potencjale negatywnego oddziaływania na środowisko – podkreśla.
W ocenie ekspertek i ekspertów proponowane zmiany to niebezpieczny bubel prawny. Jak wskazują, decyzja o braku potrzeby przeprowadzenia OOŚ powinna być zaskarżalna, czego jednak przepisy w obecnym kształcie nie przewidują.
„Tym samym, ustawa OOŚ już w obecnym kształcie jest niezgodna z przepisami Dyrektywy OOŚ i Dyrektywy Siedliskowej, co w październiku tego roku stało się powodem ponownego otwarcia przez Komisję Europejską postępowania naruszeniowego przeciwko Polsce” – przypominają organizacje i podkreślają, że proponowana nowelizacja niezgodność tę tylko pogłębia.
– To już drugie podejście do deregulacji przepisów ochrony środowiska – mówi Radosław Ślusarczyk z Pracowni na rzecz Wszystkich Istot. – Poprzedni projekt został ostro skrytykowany przez organizacje pozarządowe oraz Ministerstwo Klimatu i Środowiska. Wówczas szkodliwe propozycje usunięto z projektu ustawy.
Przeczytaj też: „Lex knebel” podpisana, przeforsowano ułatwienia dla inwestycji
To samo MKiŚ, które protestowało, było jednocześnie formalnie odpowiedzialne za wdrożenie projektu. Jak to możliwe? Pakiet deregulacyjny, zwany też potocznie Lex Brzoska (od nazwiska zaangażowanego w deregulację przedsiębiorcy Rafała Brzoski) przygotowuje w rządzie specjalny zespół, ale poszczególne regulacje przypisywane są do ministerstw.
I tak oto, kiedy wiosną pojawił się projekt UDER25, dotyczący wycinki lasów, wiceminister Mikołaj Dorożała nazwał go „Lex Szyszko II” i wstrzymał dalsze procedowanie. W pełni zgodził się też wtedy z Państwową Radą Ochrony Przyrody, która ostrzegała, że „nowelizacja ustawy o ochronie przyrody dotycząca wycinki drzew może stworzyć korupcjogenną lukę prawną i prowadzić do wymuszania tzw. milczącej zgody”.
W czerwcu tego roku z kolei sprzeciw organizacji społecznych doprowadził do porzucenia przez Ministerstwo Sprawiedliwości innego pomysłu. Projekt UDER32 przewidywał, że organizacje „biorące udział w postępowaniu sądowym w charakterze uczestnika na prawach strony”, czyli w roli rzeczników środowiska – stracą prawo do skargi kasacyjnej. Rząd się ostatecznie z projektu wycofał. Jak zareaguje tym razem?